06.02.2014
20 dni w ścianie
- Po kilku dniach wspinaczki i życia w ścianie, mięśnie, które cały czas pracują, puchną. Przyciskają żyły. Są niedokrwione. Budzimy się bez czucia. Boli nas wszystko. Musimy się rozruszać. Poranek zaczyna się więc od jęków i stękań dwóch starszych panów, którzy śpią w podwieszonym namiocie – mówi Marcin Tomaszewski, który poprowadził nową drogę na słynnym Great Trango Tower w Pakistanie.
Dominik Szczepański: W lipcu poprowadziłeś nową drogę na Great Trango Tower. Dlaczego wybrałeś akurat tę ścianę?
Marcin Tomaszewski: Jej czar nie polega na tym, że leży wysoko, bo zaczyna się na wysokości 5000 m., a kończy 1300 metrów wyżej. Chodzi o to, że jest ogromna. To największa prawie pionowa ściana świata. Nasza droga liczyła 1997 metrów. Spędziliśmy w zawieszeniu 20 dni. Wielkie ściany mają w sobie tajemnicę. To rodzaj podróży w nieznane. Odkrywamy tam siebie, bo nie wiemy, w jakiej sytuacji się znajdziemy i jak ona na nas wpłynie.
Jak się czułeś, kiedy pierwszy raz stanąłeś pod Great Trango Tower?
Malutki. Nikt tam nie przychodzi z przypadku. To nie jest miejsce na wycieczki turystyczne, gdzie nauczysz się wspinaczki. Ta góra testuje najlepszych.
Jak się przygotowałeś?
O ścianie wiedziałem tyle, co wyczytałem w prasie branżowej. Wiedziałem, że jest tam kilka dróg wytyczonych przez Rosjan i Amerykanów. Każdy z zespołów wisiał w tej ścianie po kilkanaście – kilkadziesiąt dni. A największe problemy znajdują się pod samym szczytem. Dlatego istotą wspinaczki na Great Trango Tower jest więc rozsądne planowanie sił.
To był plan taktyczny. A fizyczny?
Fizycznie przygotowuję się od 23 lat. Trening jest częścią mojego dnia. Tak jak jedzenie i oddychanie. Trenuję 3-4 dni w tygodniu. Nie przygotowuję się specjalnie do każdej wyprawy. Ale w każdej chwili, nawet teraz, kiedy siedzę na kanapie u siebie w domu, byłbym w stanie wstać, wziąć sprzęt i pójść na każdą górę, którą mam w planach. Czuję szczyt formy.
Kiedyś skupiałem się mocno na dietach, katorżniczym treningu, co powodowało, że po jakimś czasie czułem się wypalony i musiałem więcej odpoczywać. W znalezieniu rozwiązania pomogła mi babcia, która powiedziała: Jedz Marcin, będziesz miał siłę. Przez siedem lat nie jadłem mięsa, ale po słowach babci zacząłem. Więcej trenowałem, ale też więcej spalałem. I traciłem wagę. Bilans więc był podobny poza jedną różnicą - byłem silniejszy Każdy kilogram wspinacz musi ciągnąć na palcach. Im więcej ważymy, tym łatwiej jest nam złapać kontuzję. Niestety nie należę do wspinaczy, którzy mało ważą. Nie mam tłuszczu, ale jestem bardzo dobrze zbudowany. Jako dziecko trenowałem wyczynowo judo, więc kiedy zacząłem się wspinać, to moim celem nie było tracenie tych mięśni, tylko zgromadzenie takiej siły, która mogłaby zagospodarować moją masę. Nie chciałem skupiać się na obniżaniu wagi, bo to powoduje, że traci się energię.
Jak przeszedłeś od judo do wspinaczki? To dwa inne światy.
Historia mojego wspinania sięga w zasadzie narodzin. Jako dziecko byłem bardzo chory. Miałem wadę serca, którą zdiagnozowano, kiedy miałem pięć lat. Dwa, trzy kolejne lata spędziłem w szpitalach. Byłem samotny. To były czasy, kiedy rodzice mogli odwiedzać dzieci tylko raz na dwa tygodnie. I chyba z tej samotności zrodziła się moja samodzielność. Chciałem nad sobą pracować. Tak jak później, kiedy okazało się, że mam lęk wysokości.
Wspinacz z lękiem wysokości?!
Kiedy podchodziłem do ścianki, bałem się wysokości. Pracowałem nad tym latami, aż w końcu któregoś dnia okazało się, że lęk zniknął. Podobnie jak w judo, we wspinaczce znalazłem przeciwnika, którego stanowiły moje słabości i strachy. Chęć walki, która we mnie była, z rywala przerzuciłem na siebie. Góry nie są moim przeciwnikiem. Ściana to mój sprzymierzeniec. Boisko, na którym ja walczę z sobą, z moimi słabościami. Bo góry są tak naprawdę obojętne. Jeśli z góry spada kamień i trafia nas w głowę, to znaczy, że mamy pecha, bo ten kamień i bez nas, by tam spadł. Góry są jak lustro, w którym mogę zobaczyć swoje lęki i się z nimi zmierzyć. W mieście lęki nie pojawiają się tak szybko. Kiedy idę ulicą to nie boję się, że coś spadnie mi na głowę.
22 czerwca w bazie pod Nanga Parbat zamachowcy zabili 11 osób. Wy do Pakistanu lecieliście w lipcu. Nie myśleliście, żeby odwołać wyjazd?
Plan był taki, że jedziemy w trójkę: ja, Marek Raganowicz i David Allfrey. Ale Amerykanin zrezygnował w ostatniej chwili. Rząd Pakistanu zareagował na naszą korzyść, wzmocnił posterunki i patrole. W trakcie przejazdu przez Karakorum Highway byliśmy w najniebezpieczniejszym odcinku eskortowani przez policję i wojsko.
Co zabraliście ze sobą na Trango?
Sprzęt alpinistyczny ważył ok. 150 kilogramów. 350 metrów lin. Oprócz tego ok. 100 karabinków, 40 haków, 40 spitów, które się wwierca się w litą skałę, różne przyrządy, które się klinuje w ścianie, czekany, raki, prowiant, kuchenki. I portaledge, czyli namiot ścianowy, w którym spędza się noce.
Jak to jest możliwe, że droga ma prawie dwa kilometry, a liny jest tylko 350 metrów?
Poruszamy się tzw. kapsułami. Jedna kapsuła to odcinek pomiędzy biwakami, czyli 300-400 metrów, gdzie wieszamy liny. Codziennie pokonujemy od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Na najwyższym punkcie, który osiągniemy, zaczepiamy linę i zjeżdżamy do biwaku. Kiedy zakładamy wyższy biwak, to niższy pakujemy i wciągamy go wyżej.
A nie lepiej wziąć dwa kilometry liny i zaporęczować całą górę? Byłoby łatwiej przy powrocie.
To się zdarzało w przeszłości, ale cierpi na tym styl wspinaczki. Dla nas najważniejsze jest, żeby ścianę pokonać w jak najlepszym stylu, czyli z wykorzystaniem najmniejszej ilości liny oraz sprzętu. Poza tym odcinki, które pokonujemy są zbyt duże, by zjeżdżać codziennie do bazy i powtarzać je każdego dnia. Najbardziej we wspinaczce pociąga to, że można wejść w ścianę, zamieszkać w niej, zżyć się ze skałą. Każdego dnia czuć się jej częścią.
Co się je w ścianie?
Plan był taki, żeby jeść liofizaty, czyli żywność, która została odwodniona w specjalnym procesie. Kiedyś wymyślono ją dla kosmonautów. Plusem takiej żywności, jest to, że po zalaniu wrzątkiem staje się pełnowartościowym, smacznym daniem. Dokupiliśmy 80 jum jumów, puszki z mięsem i z serem. I nie psuje się. Liofizaty miał ze sobą przywieźć David, ale nie przyjechał. Zostaliśmy na lodzie. Nie mieliśmy czasu, żeby kupić żywność w Polsce, więc musieliśmy ją zdobyć w Pakistanie. Ale okazało się, że tam nie ma liofizatów. Były za to słynne zupki chińskie - jum jumy. Kupiliśmy ich więc 80, a do tego puszki z mięsem i z serem. Nie miały tyle wartości odżywczych, więc byliśmy trochę słabsi, ale udało się.
Skąd się bierze wodę w ścianie?
Dzienne zużycie na dwie osoby to od 3 do 4 litrów. Czyli w ciągu dwudziestu dni zużywamy od 60 do 80 litrów. Nie byliśmy w stanie zabrać tyle ze sobą. Najpierw więc musieliśmy dobrze obejrzeć ścianę z dołu, poszukać śladów wody i pól śnieżnych. Na pierwszy biwak zabraliśmy ze sobą wodę, bo nie znaleźliśmy żadnego źródła. Wyżej napotkaliśmy strumyk, który pojawiał się, gdy świeciło słońce. Promienie topiły fragment pola śnieżnego i pojawiała się ciecz. W górnych częściach ściany było kilka półek z potężnymi płatami śniegu, który mogliśmy topić w menażkach.
Jak wyznaczyliście drogę?
Mieliśmy kilka projektów ściany, ale nie wiedzieliśmy, jak to dokładnie będzie. Na zdjęciach w wielu miejscach wydawała się idealnie gładka, ale z bazy, kiedy słońce zachodziło, widać było dokładnie niektóre partie oraz formacje skalne. Załamania i pęknięcia, które na zdjęciu nie widniały. To pozwoliło teoretycznie zaplanować drogę.
Mówimy o grze światła i cienia. Czy to nie była trochę iluzja?
Ta ściana jest pułapką. Nie można na niej ufać percepcji. Wielokrotnie nie dostrzegaliśmy rzeczywistej odległości formacji. Ściana oszukiwała nasz mózg. W drugiej połowie pokonywania drogi byliśmy już przygotowani na zjawisko fałszowania obrazu. Można się uodpornić na tą zakrzywioną percepcję. Czuliśmy się jak skrzaty. Wokół nas grzmiała natura, wielka ściana, która żyła własnym życiem, co chwila pluła kamieniami i miała swoje cykle. Na dole było mokro i krucho, a potem ściana twardniała. Była wprawdzie wciąż krucha, ale na zasadzie łuszczącej się farby. To trudne, bo trzeba ją oczyszczać, uważać, gdzie stawia się nogę, bo łatwo można polecieć z łuską skalną. A my próbowaliśmy poprowadzić swoją drogę, która dla góry były bez znaczenia. To fajne, bo góry uczą nas pokory. Szacunek do ogromu jest bardzo wartościowym doświadczeniem. To bardzo dziś rzadkie.
Jak wyglądał wasz dzień?
Po kilku dniach wspinaczki i życia w ścianie, wiercenia spitów, wbijania haków, budziliśmy się odrętwiałymi rękoma. Mięśnie, które cały dzień pracują, puchną. Przyciskają żyły. Są niedokrwione. Budzimy się bez czucia. Boli nas wszystko. Musimy się rozruszać. Poranek zaczyna się więc od jęków i stękań dwóch starszych panów. Ciężka chwila. Trwa kilka minut. Pierwszy ratunek to kawa. Jesteśmy jej niewolnikami w ścianie. Gdyby się skończyła albo spadła to zjechalibyśmy chyba do bazy. Poszło 400 gramów rozpuszczalnej. Starczyło na styk. Po kawie jemy musli, które troszeczkę nam przegniło, ale trzeba było je jeść, bo nie było wyjścia. Potem przygotowujemy się do wspinaczki. Śpimy w portaledge'u, więc wszystkie ruchy muszą być zsynchronizowane. Mało stabilne łóżko ścianowe wymaga dużej uwagi na partnera, ponieważ jej brak grozi przeważeniem. Zachowanie równowagi w ścianie jest często kluczem do przetrwania. Jak już jesteśmy gotowi, to rozpoczyna się podchodzenie do najwyższego punktu, który osiągnęliśmy dzień wcześniej i rozpoczynamy wspinaczkę. Trwa ona przeważnie do 20, bo w takiej ścianie trzeba dobrze rozplanować siły. O 21 piliśmy już herbatę w namiocie. Przebieraliśmy się, pakowaliśmy wszystko do worków transportowych, które wisiały przypięte na zewnątrz, bo w wiszącym namiocie miejsca jest niewiele. Po nawadnianiu przygotowywaliśmy posiłek. Gotowaliśmy wodę ze śniegu, zalewaliśmy zupki chińskie, otwieraliśmy puszki i mieszaliśmy. Po posiłku był czas na małą drzemkę, do 23. Potem budziliśmy się z dużym pragnieniem. Nie da się go zaspokoić w jednej chwili, bo ciało jest odwodnione. Po piciu było coś słodkiego i sen do 5 rano. A potem od nowa. Cały czas byliśmy przypięci do ściany. W ciągu 20 dni wypięliśmy się z uprzęży tylko raz, na półce pod headwallem, czyli górnym spiętrzeniem ściany.
Jak się śpi w portaledge'u? W ścianie nie było praktycznie półek, więc pod podłogą namiotu mieliście kilkaset metrów przepaści.
Namiot ścianowy jest skonstruowany jak łóżko kanadyjskie. Na metalowej ramie jest rozpięty materiał. W środku, pomiędzy śpiącymi, są ścianki napinane do góry. Śpi się bardzo wygodnie, ale namiot działa jak huśtawka, jedno przesunięcie sprawia, że cały układ się zaburza.
O czym się śni?
Sny są bardzo atrakcyjne. Śnią się skojarzenia, metafory naszych przeżyć na ścianie w sposób bajkowy, a niekiedy przerażający. Jeśli mierzyłem się z jakąś trudnością skalną, to śniło mi się, że walczę ze smokiem. Mierzyliśmy się z naszymi zmorami.
Jak komunikowaliście się z Polską?
Co siedem dni wysyłaliśmy newsy do Polski dzięki telefonowi satelitarnemu i notebookowi. Pisałem w kilku zdaniach co u nas. Jeden megabajt danych przesyłał się godzinę. Ręka drętwiała mi od trzymania telefonu, żeby złapać sieć.
Jak wygląda relacja między partnerami na takiej wielkiej ścianie?
Wygadujemy się dopiero wieczorem. W ciągu dnia rozmawiamy niby cały czas, ale są to krótkie komendy. Nie trwonimy czasu na pogaduszki. Z Markiem mamy dobry kontakt i rozumiemy się za pomocą kilku słów bądź tylko spojrzenia.
Co z siłami?
Wystarczyło. Chociaż z każdym dniem wspinaczki byliśmy coraz słabsi. Brakowało pełnowartościowej żywności. Gdyby nie nasze doświadczenie, mogłoby się nie udać. Najgorzej było podczas ataku szczytowego, kiedy byliśmy najbardziej zmęczeni.
Co czułeś, kiedy ukończyliście drogę?
Chęć powrotu do ostatniego biwaku w ścianie podczas ataku szczytowego, by odpocząć i schronić się przed żywiołami. W dniu ataku szczytowego było bardzo spokojnie. Do 18 nie było nawet chmur. O 20 rozpoczął się mokry opad. Wiał bardzo silny wiatr. Mokry śnieg został ścięty przez bardzo niską temperaturę. Liny zesztywniały. Nie byliśmy w stanie nimi operować.
Jak się walczy z zamarzniętą liną?
Łamie się ją na kolanie. Można ją chwycić jak kabel i podniesiona do góry na długości trzech metrów stoi pionowo. Taka lina uniemożliwia asekurację, zjazd i podchodzenie. Nasza była tak zalodzona, że przyrządy wspinaczkowe klinowały się na niej. Metalowy sprzęt został całkowicie unieruchomiony. Nie było szans na jakąkolwiek wspinaczkę. Szczytu nie zdobyliśmy. Drogę zakończyliśmy na grani szczytowej. Myśleliśmy tylko, żeby jakoś zjechać w jednym kawałku do ostatniego biwaku. Powrót był trochę dramatyczny. W trakcie ataku byliśmy tak ubrani, że ani przez moment nie mogliśmy stać bez ruchu, bo byśmy się odmrozili albo doznali hipotermii.
Jak zadbać o ręce w takich temperaturach? Musicie przepinać metalowe karabinki, wykonywać subtelne ruchy w płaskiej ścianie, więc grube rękawiczki nie wchodzą w grę.
Często jednak nadchodzi moment, w którym musimy je nałożyć. W trakcie załamania pogody było ok. -10 stopni. Niby nie tak strasznie, ale odczuwanie temperatury było spotęgowane silnym wiatrem i wilgocią. Rękawiczki muszą być cienkie, ale wykonane z materiałów najwyższej jakości. Na szczęście ktoś wynalazł primaloft, materiał, który grzeje nawet, kiedy jest mokry. Moje rękawiczki są z koziej skóry, nie są zbyt elastyczne, ale dzięki temu nie zamarzają tak łatwo. Mają ucięte palce, ale chronią dłoń. Ważne jest, aby cały czas ruszać palcami u dłoni i nóg. Trzeba dbać o każdy obszar swojego ciała
Dla ciebie szczyt nie jest najważniejszy?
Jest takie powiedzenie wśród wspinaczy, że droga jest celem. I ja w to wierzę. Szczyt nie jest najważniejszy. Istotniejsze jest to, w jaki sposób do niego dochodzimy, co przeżywamy w trakcie drogi. Można szczyt osiągnąć wchodząc prostą drogą albo oszukując, można też w wyjątkowy sposób. Czasem się nawet tego szczytu nie zdobywa, ale dążenie do celu pozostaje w nas na długo.
Ile zjeżdżaliście?
Dwa dni, ale już przy dobrej pogodzie.
Jak wyglądają ręce, kiedy schodzi się ze ściany po 20 dniach?
Jakby się je przepuściło przez maszynkę do mięsa. W ścianie bardzo je kaleczymy. Na każdej dłoni mamy wiele małych ran. Niektóre goją się z dnia na dzień, inne potrzebują dłuższej regeneracji. Jeszcze inne tworzą blizny, które zostają z nami na całe życie.
A nogi? Jakie to uczucie dotknąć ziemi?
Dziwne. Trzeba się nauczyć chodzić na nowo. Potykamy się, szuramy. Znajomi mówią: chłopie, wspinasz się po takich ścianach, a potykasz się na chodniku.
Dlaczego nazwaliście waszą drogę na Great Trango Tower Bushido?
To nawiązywało do mojej pierwszej drogi, którą w 2006 roku poprowadziłem w Tatrach na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Bushido to droga wojownika. Tamta droga była mordercza, w dwóch miejscach trzeba było się wspinać bez asekuracji. Jeden zły ruch i lecisz kilkanaście metrów, w najlepszym razie się połamiesz. Wtedy nazwę Bushido pojmowałem tak, że należy iść przed siebie, osiągnąć swój cel nie bacząc na niebezpieczeństwa. Od tamtego czasu zmieniłem swoje podejście. Drogą mądrego wojownika jest wiedzieć, kiedy oddać wszystko za swój cel i umrzeć, a kiedy odpuścić i żyć. To miało miejsce właśnie w trakcie ataku szczytowego na Great Trango Tower. Byliśmy na grani szczytowej, a mieliśmy ochotę pójść na wierzchołek. To nie była wspinaczka do góry, tylko trawersem między graniami. Ok. 400 metrów do śnieżnego szczytu, z którego nie da się zjechać. A wrócić też byłoby ciężko. Mielibyśmy szczyt, ale nie dałoby się z niego zjechać, więc pewnie byśmy tam zamarzli. Nowa idea Bushido idealnie się spełniła.
Czy ty się czegoś boisz?
W życiu boję się pustki, poczucia niebytu podczas gdy jeszcze się żyje. Jestem typem samotnika, ale takim, który po okresie bycia z samym sobą, chce do kogoś wrócić. Im jestem starszy, tym lepiej to pojmuję. Góry nigdy nie były dla mnie najważniejsze, centrum mojego życia toczyło się i toczy się do dzisiaj poza nimi. Bardzo możliwe, że dlatego udaje mi wychodzić z tego cało. Kiedy było niebezpiecznie, mogłem sobie powiedzieć, że zjeżdżam stąd i wracam do domu.
Nowy szef Polskiego Himalaizmu Zimowego Janusz Majer powiedział, że widzi cię projekcie. Co ty na to?
Nie widzę siebie jako typowego himalaisty, interesuje mnie przede wszystkim wspinaczka wielościanowa, zmaganie z trudnościami i ekspozycją ściany a nie jej wysokością nad poziomem morza. To nie jest coś, w czym chciałbym się rozwijać. W kręgu moich zainteresowań jest dynamiczna wspinaczka w stylu alpejskim na niższe szczyty siedmiotysięczne w możliwie jak najlepszym stylu, małych zespołach bez wsparcia i całego wyprawowego cyrku. O takich celach rozmawiałem właśnie z Januszem Majerem. Zakochuję się jedynie w pięknych, strzelistych i niedostępnych ścianach, które wymagają nie tyle sprawnych nóg co opanowania do perfekcji sztuki wspinania. Wspinaczka na szczyty ośmiotysięczne rządzi się zupełnie innymi prawami. Możemy być świetnie przygotowani fizycznie oraz technicznie, jednak organizm człowieka stawia fizjologiczne bariery, których nie można przeskoczyć. Jeśli nie posiadamy odpowiednich predyspozycji to nie mamy czego szukać w górach wysokich. Do tej pory nie próbowałem sił na żadnym ośmiotysięczniku, nie znam swojego organizmu od te strony więc staram się być ostrożny.
Czyli lubisz panować nad sytuacją.
W górach to jest bardzo złudne odczucie. Wytyczanie nowych dróg i eksploracja niosą z sobą niewiadomą i duże ryzyko. Bywają chwile w których aby podjąć decyzję rzucamy monetą i ruszamy w nieznane. Nawiązując do ośmiotysięczników, doświadczenie jest kluczem, a jego brak głupotą.
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013