20.12.2013
Misterios!
W końcu jesteśmy! Poszatkowani przez moskity, brudni i wymęczeni ale dopięliśmy swego! Po dziesięciu dniach (w tym dni restowe) pracy nad nową linią z pociętymi paluchami stanęliśmy w końcu na najwyższym wierzchołku Acopan Tepui. Długo debatowaliśmy nad nazwą naszej drogi. Wydaje mi się, że „Mystery” pasuje do niej idealnie. Mówi o tajemnicy dżungli, indian oraz wszelkich zjawisk przyrodniczych , których doświadczyliśmy w ścianie. Trudności drogi oceniliśmy na 7c max, 7b oblig. a jej długość na 18 wyciągów (650m skały + 150m łatwego terenu). Droga w większości została ubezpieczona w stałe stanowiska oraz kotwy na wymagających wyciągach . Techniczne krawądkowe wspinanie w płytach przedzielone masywnymi, siłowymi okapami pokazały mi jak bardzo realny może być sen wspinacza. Rejon Tepui to prawdziwy wspinaczkowy raj nad dżunglą, skrzeczącymi papugami i wydzierającymi się w niej wniebogłosy małpami. No dobrze, na początku było podejście czyli przedzieranie się przez chaszcze. Wypuściliśmy przed siebie Leonardo (Indianin), który maczetą przedzierał szlak przez dżunglę. Nie wiedzieliśmy w którą jej część uderzyć. Nie szukaliśmy najsłabszego punktu. Wręcz przeciwnie, poszukiwaliśmy wyzwania w największym jej spiętrzeniu. Naszą uwagę skupiły masywne okapy w samym sercu Tepui. Od chwili gdy rozpoczęliśmy wytyczanie drogi zdaliśmy sobie sobie sprawę jak inne jest to miejsce od tych w których wspinaliśmy się do tej pory. Od samego początku droga żyła własnym życiem. Na każdym kroku stykaliśmy się z jej rezydentami. Pierwszy wyciąg stanowił łącznik z dżunglą, liany na przechodzonym przez nas wyciągu dochodziły aż do pierwszego stanowiska.
Drugi wyciąg upodobały sobie kolibry.
Zawisając w powietrzu przyglądały się nam w zaciekawieniu. Jeszcze nigdy nie widziałem ich na żywo z tak bliska. Trzeciego wyciągu broniły z kolei stada zamieszkujących pionową rysę wściekłych mrówek. Dziesiątki ugryzień oraz rezygnacja z asekuracji na tym odcinku to była cena którą należało zapłacić za jej klasyczne przejście. Po drodze mieliśmy jeszcze okazję spotkać się z dwoma gniazdami szerszeni oraz wyraźnie zdziwionym naszą obecnością w ścianie gekonem. Te wszystkie spotkania zaskakując nas uświadamiały że trudności drogi to nie tylko siłowe przechwyty choć i te były syte. Pracę nad drogą podzieliliśmy na dwa etapy: pierwszy dotrzeć do półki nad okapami. Drugi z półki (biwak w połowie drogi) dotrzeć na szczyt. Trudności techniczne drogi okazały się bardzo zróżnicowane. Techniczne płyty podzielały siłowe okapy, w których napotkaliśmy największe trudności drogi. Najtrudniejszym miejscem okazał się siłowy, kilku ruchowy boulder w okapie po którym następował kilkunastometrowy wytrzymałościowy trawers po jego krawędzi.
Ideą naszego przejścia było czyste klasyczne przejście. Wytyczając drogę od dołu nie raz zmuszeni byliśmy korzystać z technik sztucznych ułatwień oraz nawiercania spitów w jej najtrudniejszych pozbawionych naturalnej rzeźby odcinkach. Większość drogi to ciągowe wspinanie w skale o niemal idealnym tarciu i estetyce ruchów.
Górną, część drogi, ponad półką biwakową pokonaliśmy w stylu on sight. Odcinek ten ochrzciliśmy nazwą „sen wspinacza”. (yeti) Przechodząc go miałem wrażenie jakbym wspinał się po wzburzonym oceanie. Surfował po załamujących się falach bijących o brzeg wysoko ponad moją głową o krawędź ściany! Biwak na półce pozwalał nam w nocy podziwiać płonącą sawannę. Kilkanaście pożarów rozsianych po horyzoncie wyglądało jak zaczątek apokalipsy lub też obraz po bitwie. W czasie gdy zespół M&M działał w ścianie reszta zespołu uczciwie pracowała na dole przygotowując teren pod prowadzenie RP. Innym rytmem żyła baza, tu czas płynął leniwie, a podstawowymi zajęciami był wypoczynek, gotowanie, pranie i wieczorne oglądanie filmów w trakcie, którego odbywało się przymusowe odkażanie organizmu. Odbywało się to zgodnie z regulaminem który tuż po przybyciu do bazy zawisł na ścianie naszej messy. Pkt. 5 Regulaminu: Nie drażnić Ciapka. Odnosił się do naszego ważnego cowieczornego gościa pod sufitem messy. Małego włochatego zwierzaczka, który pozostałą część dnia obserwował nas z ukrycia kombinując jak dobrać się do worów z naszym żarciem. Ilość czających się na nas owadów i bakterii była porażająca. Stąd przymus odkażana. Dżungla wokół naszej bazy żyła swoim życiem, lekceważąc wszystkie okazy cywilizacji które tu przywlekliśmy, czasami odnosiliśmy wrażenie że wszystko w około chce nas zjeść.
Coraz częściej odwiedzali nas Indianie, wpadając niby przy okazji przesiadywali przyglądając się ciekawie naszym zwyczajom. Nasz Wenezuelski przyjaciel Cheo załatwiał z nimi świeże dostawy bananów, mięsa (lapy) .Niestety pizza nigdy do nas nie dotarła, choć nie raz ją zamawialiśmy.... Cheo okazał się doskonałym kompanem wyprawy, prawdziwym strzałem w dziesiątkę!. W lot łapał nasz niepowtarzalny polski humor co przy jego pogodnym, wdzięcznym usposobieniu tworzyło prawdziwie wybuchową mieszankę! Dzięki niemu również logistyka transportu wyprawy była bliska ideału. Dowiedzieliśmy się również kilku ciekawych rzeczy o Indianach. Negocjacje z nimi nie mają sensu, tym bardziej że z czasem przechwycili wszystkie nasz maczety... : )Cheo czuje się gospodarzem rejonu i dba o ich relacje z wspinaczami. Ma racje w końcu to ich święte miejsca. Jednych i drugich.
(Wojtek) Ostatnie dni pobytu w bazie to męczarnia podróżników. Każdy na swój sposób stara się zabić czas. Dżungla nie daje nam spokojnie żyć, nawet mega moskitiera Marcina Sz. okazała się małą osłoną. Dzisiaj obóz podczas siesty wyglądał jak po napadzie Indian, można było słyszeć stado mrówek chodzących po listowiu. Z drzemki wyciąga tylko napad głosu albo nasz przyjaciel Cheo krzyczący coś w łamanej angielszczyźnie.
Makaron, co do jedzenia – makaron. „Chłopaki śniadanie” – ktoś krzyczy, w odpowiedzi pytanie: „Co do jedzenia?”. „No makaron z tuńczykiem”. Jak głód przypomina o obiedzie to widzę przed oczami filozoficzną minę Yetiego który patrząc w sklepie na 12kg makaronu stwierdził: „Panowie, tego nam nie starczy.”
Po powrocie do Junek okazało się, że miejscowi Indianie przygotowali dla nas niesamowitą niespodziankę. Gdy tylko dotarła do nich wiadomość o pokonaniu jednej ze ścian ich Tepui utkali dla nas z koralików bransoletki z nazwą drogi . To było podziękowanie za poszanowanie ich obyczajów i życzliwą współpracę z całym plemieniem..
Trzydniowy powrót do cywilizacji również nie należał do najłatwiejszych.
Z względu na niski stan rzeki indiańskie czółenka raz po raz osiadały na kamienistych meandrach i mieliznach rzeki. Tereny przez które się przebijaliśmy okazały się niemal całkowicie wyludnione. Dla Indian pojęcie czasu nie istnieje. Czekając na kolejną spóźnioną ciężarówkę znikąd w opuszczonej wiosce czuliśmy się niczym postacie jednego z dzieł Kurosawy. Nic się nie dzieje a wokół wisi nagrzana do temperatury +44 st. C pustka.
Wyobraźcie sobie kilka słomianych chat na zakurzonym pustkowiu, w tle Tepui. Klekoczące zadaszenie a pod nim wiszący hamak. Obok hamaku stoi stół na którego środku leży Biblia z wetkniętym pomiędzy pożółkłe kartki rodzinnym zdjęciem.. To są zapewne mieszkańcy tej wioski, ale gdzie on teraz są? Nagle po raz kolejny zdajemy sobie sprawę, że znajdujemy się na końcu świata...
Po dwóch dniach dryfując w łodzi bądź maszerując brzegiem dotarliśmy w końcu do drogi z której po jakimś czasie odebrała nas umówiona przez radio ciężarówka.
Więcej zdjęć Wojtka i obszerniejsze relacje z wyprawy już niebawem.
Wyprawa do Wenezueli jest częścią projektu CZTERY ŻYWIOŁY www.4zywioly.net
30.12.2013
28 grudnia, w ciągu trzech dni od pojawienia się na miejscu, udało na się dokonać pierw...
31.12.2013
Podnoszę głowę z nad szpejarki. Z perspektywy skierowanego do szczeliny haka spostrzega...
31.12.2013
Wywiad dla Magazynu GÓRY 2013. Odpowiedzi Marcin Tomaszewski oraz Marek Raganowi...
20.12.2013
Supercanaletta bez lodu! To bylo naprawde kilka mocnych dni. Prawdziwy maraton. Podejsc...
20.12.2013
Nasza wyprawa rozpoczęła się na początku lipca, ale zanim dotarliśmy w góry musi...