20.12.2013
Supercanaletta bez lodu!
To bylo naprawde kilka mocnych dni. Prawdziwy maraton. Podejscie do koleby pod sciane zajelo mi ponad szesc godzin. Po kilku godzinach drzemki w spiworze pod plachta nrc podszedlem pod sciane (kolejne 3h). Okolo 6 rano wbilem sie w supercanalette. Ku mojemu zdziwieniu kuluar byl suchy a resztki lodu lecialy mi na glowe. Warunki w scianie byly najgorsze z mozliwych odspojone od sciany platy lodu dudnily zlowieszczo przy kazdym uderzeniu dziab. Czulem sie jakbym wspinal sie po desce surfingowej! W ciagu kilku godzin przeszedlem tysiacmetrowy mixtowy kuluar z dusza na ramieniu. W obecnych warunkach sam w sobie stanowi osobna droge po czarnych plytach o trudnosciach V, M5. Ta sama droga wspinalo sie wczesniej kilku wlochow odcinek ktory przeszedlem zajal im prawie dwa dni. Przy dobrych warunkach w zasadzie jeszcze ze stycznia nie stanowi wiekszych trudnosci i jest jedynie 60 stopnuiowym sniezno lodowym terenem. Gdy znalazlem sie pod wlasciwa 800 metrowa droga (Supercanaletta ma 1800m!!) zauwazylem ze na skale brak jest typowo snieznych i lodowych odcinkow. Spakowany na lekkie wspinanie w non stopie niestety nie bylem przygotowany na wielodniowa wspinaczke i podjalem decyzje o zjazdach na dol.
Niemniej jednak jestem z siebie zadowolony nie spodziewalem sie tak szybko przejsc ten teren ktory w alpach bylby z pewnoscia autonomiczna ciekawa droga. Obecnie restuje sie w Chalten i zmieniam plany. Skoro mixtowe i lodowe drogi nie istnieja musze przestawic sie na skale. Przanosze sie na camp po drugiej stronie sciany. Jutro przenosze sprzet do gory i czekam na kolejne okno pogodowe, mam nadzieje ze nie przyjdzie mi czekac za dlugo...
Poza wspinaniem przydazyla nam sie tutaj dosc nieciekawa sytuacja. Ukradziono nam torbe z komputerem, jednym z aparatow i ladowarka do drugiego...ARGENTYNA... Jednak calkiem dobrze sobie radzimy. W scianie robilem zdjecia aparatem komorkowym o dosc niezlej rozdzielczosci. W Chalten udalo mi sie znalesc kafejke internetowa w ktorej jest mozliwosc drukowania zdjec na drukarce z bluetoothem.
Gramy dalej!
17.2 Camp Rio Blanco zgodnie z prognozami przywitał mnie rzęsistym deszczem. P całej nocy opadów przed południem wyszło w końcu słońce. Po wysuszeniu namiotu i spakowaniu wszystkich klamotów pognałem na Passo Superior. (baza wypadowa na wspinanie). Nie byłem sam, nadzieję na wspinanie miało również 12 innych wspinaczy z którymi na zmianę w bardziej lub mniej kopnym śniegu torowaliśmy drogę na przełęcz.
Ze względu na to, że część szczelin zasypana była przez śnieg prowadzący zespół związany był liną. Po dojściu na przełęcz okazało się że zalega na niej gruba warstwa świeżo nawianego śniegu. Po krótkim reście łopaty poszły w ruch…wszystkie poza moją ponieważ jej nie miałem ; ) Po niespełna dwóch minutach miałem już rozstawiony namiot a po dziesięciu z kubkiem gorącej herbaty czytałem kolejny rozdział swojej książki. „Paranoja” Findler’a Joseph’a. Chłopaki kopali się w śniegu jeszcze przez kolejne dwa rozdziały.
Po wietrznej nocy o drugiej nad ranem wszyscy zaczęli wychodzić w góry. Trzy zespoły na Fitz Roya oraz dwa na Poincenota ( w tym ja). Pogoda zapowiadała się wspaniale, niebo było rozgwieżdżone a wiar niemal całkowicie ucichł. Wszyscy zapragnęliśmy jak najszybciej znaleźć się pod ścianą. Po godzinie torowania okazało się, że wcale nie jest tak różowo jak się wcześniej wydawało. Po ponad tygodniowym ciągłym opadzie wysoko w górach zalegała prawie metrowa warstwa śniegu. Zapadając się po pas słychać było przekleństwa w czterech językach. Bułgarskim, hiszpańskim, japońskim oraz austriackim… no dobrze w pięciu.
Torując pod Poincenota towarzyszyło mi dwóch Austriaków. Gdy znaleźliśmy się w końcu w pobliżu ściany poczułem nagle pod sobą głuche tąpnięcie! Miałem wrażenie że za chwilę ziemia ucieknie mi spod nóg. Metr nad moją głową na powierzchni śniegu pojawiło się kilkunastometrowe pęknięcie. Zamarłem. Od razu ostrzegłem idących za mną Austriaków, jednak gdy się obejrzałem biegli już ile sił w nogach na dół. To była szybka i słuszna decyzja. Stałem więc w miejscu i zastanawiałem się czy nie wykonać kilku kroków wyżej, ponad pęknięcie i kontynuować podejście pod ścianę. Po chwili jednak zszedłem do chłopaków. Po krótkiej naradzie oznajmili mi, że nie zamierzają ryzykować i schodzą na dół, tym bardziej że za kilka dni pogoda ma być jeszcze pewniejsza (niestety już po terminie mojego lotu do domu). Dla mnie ze względu na brak czasu to była ostatnia szansa wspinaczki. Miałem tylko jeden dzień wspinania i sprint na dół do autobusu do Calafate. O świcie podszedłem inna drogą pod niebezpieczne miejsce, znów zbliżyłem się do ściany. Czułem się jak saper na polu minowym.
Poincenot czego mogłem się spodziewać pokryty był grubą warstwą lodu i śniegu. Rampa którą zamierzałem podejść pod główne spiętrzenie stanowiła takie samo zagrożenie jakie napotkałem na podejściu pod spiętrzenie góry… gdy wyszło słońce ze ściany wytapiały się dość spore kawałki lodu bombardując dolną część drogi. Z jednej strony decyzja była prosta i oczywista, z drugiej bardzo trudna. Oczywiście było zbyt niebezpiecznie żeby ryzykować i zawsze w takich warunkach tak postąpię. Nigdy nie zdecydował bym się narażać na tak oczywiste niebezpieczeństwo. Z drugiej jednak strony czekałem na ten dzień prawie dwa tygodnie… czułem się doskonale przygotowany. Doskonale spakowany. Jedna 60m lina 7,8 mm, zestaw pętli, camów, kostek i dwie śruby. Do tego woda 1,5l, primaloft i zapasowe rękawice. Jesli chodzi o ubiór, nie miałem z soba polara. Podchodziłem w bieliźnie i gore texie (Marmot, Troll Wall Jacket ) tak samo planowałem się wspinać. Podczas zjazdów miałem skorzystać z primalofta( HiMountain).Całość spakowana do 15 l (zdj. pomarańczowy przytroczony do podejściowego- HiMountain) plecaka ważyła ok 10 kg. Szkoda, że nie miałem okazji wykorzystać tego na samym Fitz Roy’u…
Tego dnia prawie wszystkie zespoły wycofały się jeszcze przed dotarciem pod ścianę. Pozostałe zrobiły to przed południem. Po 16.00 jeszcze tego samego dnia w zasadzie znikąd (jak to w Pataginii bywa) przyszło kolejne załamanie pogody z opadam śniegu... To było jak kropka nad i.
A więc żywioły mnie usłuchały, wpakowałem się dokładnie pomiędzy dwa okna pogodowe. Nie zamierzam teraz odpuścić, co więcej czuję się jeszcze bardziej zmobilizowany niż przed wyprawą. Nie jest to żaden wyścig czy zaliczanie celu tylko bardzo ciekawe wyzwanie, jak poradzić sobie z porażką, wstać i iść dalej swoimi pokręconymi ścieżkami. Proponuję zatem mały konkurs z nagrodami! ; ). Obecnie jest 1:0 dla żywiołów. Jaki będzie ostateczny wynik projektu? Typujemy w księdze gości i nie piszcie tylko tego co mogło by mnie pocieszyć ; ) Za kilka dni w aktualnościach pojawi się humorystyczny reportaż z tego co dzieje się w Chalten w czasie niepogody… a w ciągu dwóch tygodni zgodnie z obietnicą pojawiać się będą materiały o rejonie i sprzęcie – galeria zdjęć, wiedza i testy.
Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa w księdze gości. Wielkie podziękowania należą się również moim sponsorom a w szczególności firmie HiMountain , która jest głównym sponsorem projektu.
Dziękuję mojej żonie Marysi z wsparcie w mojej szalonej misji! i za to że wytrzymała ze mną na końcu świata tyle dni, w zasadzie bez słońca, które tak bardzo lubi ; )
Marcin Yeti Tomaszewski
20.12.2013
Misterios! W końcu jesteśmy! Poszatkowani przez moskity, brudni i wymęczeni ale dopięli...
30.12.2013
28 grudnia, w ciągu trzech dni od pojawienia się na miejscu, udało na się dokonać pierw...
31.12.2013
Podnoszę głowę z nad szpejarki. Z perspektywy skierowanego do szczeliny haka spostrzega...
31.12.2013
Wywiad dla Magazynu GÓRY 2013. Odpowiedzi Marcin Tomaszewski oraz Marek Raganowi...
20.12.2013
Nasza wyprawa rozpoczęła się na początku lipca, ale zanim dotarliśmy w góry musi...