20.12.2013

Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.

Nasza wyprawa rozpoczęła się na początku lipca, ale zanim dotarliśmy w góry musieliśmy sforsować wiele przeszkód, popełniliśmy też wiele błędów za które musieliśmy później zapłacić. Gdy siedząc w przygarbionym namiociku w bazie pochylaliśmy się nad parującym okopconym w ognisku garnkiem, czuliśmy, że jedyną daną nam na tej wyprawie przyjemnością jest wspinanie. Brak żywności, którą moglibyśmy jeść ze smakiem, brak palnego paliwa zmuszający nas do korzystania z prowizorycznego pieca i byczych wysuszonych odchodów jako podpałki wyganiał nas w odludnione góry. Kilka dni też przechorowaliśmy w namiocie, ale było warto. Było warto choćby dla tej chwili gdy pomyślę sobie, że pół senne marzenia spełniają się a po nich nadchodzą kolejne.

"Tańcząc w Ciemnościach"
W lipcu 2001 w dolinie Nangmah w Karakorum w północnym Pakistanie działała polska wyprawa w składzie Marcin Tomaszewski i Krzysztof Belczyński (KW Toruń). Polscy himalaiści w ciągu 8 dni pokonali dziewiczą ścianę Den Bor nową drogą o nazwie "Tańcząc w ciemnościach" o trudnościach VI big wall, VII, A3+ , 600m osiągając szczyt dnia 24 lipca. Ściana nazwana została Polish Spire. Marcin Tomaszewski:Kiedy przed czterema laty ostatni raz widziałem Krzycha, nigdy bym nie uwierzył, że nasze następne spotkanie przypadnie na dzień przed odlotem do Pakistanu. Ostatni rok pokaźnie wypchał nasze skrzynki e-mailowe, przygotowania w sieci dały całemu przedsięwzięciu nowy wymiar, już za kilka dni pasmo Karakorum miało stracić swój cyfrowy obraz, a my mieliśmy zmierzyć się z azjatycką rzeczywistością po raz pierwszy. W Szczecinie na dzień przed odlotem wyłożyliśmy całą kasę na stół, nie jeden wspinacz przy takich widokach wylądowałby tylko w Morskim Oku, lecz my kilka razy byliśmy już w podobnej sytuacji finansowej i wiedzieliśmy, że czasami warto wszystko postawić na jedną kartę. Pakując karty kredytowe z wiarą, że jacyś dobrzy ludzie zasilą nasze konta podczas wyjazdu rozpoczęliśmy podróż. Mając około 30 kg nadbagażu na lot do Islamabadu, co w British Airways kosztuje ok. 600$ musieliśmy nieźle przykombinować, przecież mniej mieliśmy na cały wyjazd! Stojąc przy wadze okuci w koflachy, owinięci w goretexy i z 25 kg bagażem podręcznym podparliśmy nieco kolanem nasze wory transportowe uzyskując tym przepisową wagę. Krzysiek swoim świetnym angielskim zajął panią opowieściami o górach co mu tak świetnie poszło, że już po kilkunastu godzinach znaleźliśmy się wśród wrzeszczących taksówkarzy na lotnisku w Pakistanie. Po dwóch dniach załatwiania formalności pobytowych telepaliśmy się już wypchanym i powiązanym drutem autobusem na Karakorum Highway.

Nasz pierwszy cel - Skardu okazał się brudny, lecz na swój sposób ciekawy, tu właśnie, gdy stało się jasne, że w bankach nie honorują naszych kart kredytowych rozpoczęła się walka - w jednej chwili musieliśmy stać się mistrzami targowania, a zarazem lisami wietrzącymi wszelkiego rodzaju okazje. Tym, co znają Pakistan dodam tylko, że musiało nam starczyć na całą żywność łącznie ze szturm żarciem na półtora miesiąca, jeepy do Kande i z powrotem, liny poręczowe, tragarzy, gaz, noclegi, dosłownie na wszystko również na powrót do Islamabadu; a mieliśmy na to tylko 570 dolarów. Będąc po raz pierwszy w tym kraju i nie znając cen, to naprawdę niewiele. Dwa dni robiliśmy te wszystkie zakupy po kilka razy wracając do większości sprzedawców z wiarą, że w końcu spuszczą z ceny. Nie do wiary jak wielką zatwardziałość i nieustępliwość tubylców byliśmy w tym czasie skruszyć. Rozmawiając z Amerykanami porównaliśmy nasz budżet i ceny, za nasze pieniądze nie poradziłby sobie nawet jeden mając 50% bonifikatę na wszystko! Byliśmy gotowi na wspinanie. Byliśmy w Kande pod samymi górami. Po kilkugodzinnych, wielokrotnie zrywanych i ponawianych pertraktacjach z Sardarem (przewodnik) i Porterami uzgodniliśmy w końcu cenę za karawanę. Nasz Sardar poprosił nas tylko, żebyśmy nie mówili innym wyprawom ile zapłaciliśmy, przy naszym niewielkim dofinansowaniu było to niestety wszystko, na co było nas stać. W końcu wraz z sześcioma miejscowymi po dwudniowej karawanie dotarliśmy do Amin Brakk base camp.

Krzysiek Belczyński:
W końcu docieramy do bazy! Wokół piętrzą się szczyty, które dotychczas znaliśmy tylko ze zdjęć Wojtka Kurtyki (Góry nr 11(78), listopad 2000) i relacji internetowych wypraw amerykańskich i hiszpańskich. Wygląda to wszystko wspaniale, zawieszone u nieba lodowce spływają z sześciotysięcznych szczytów, a pod nimi szereg granitowych, szaro-żółtych big walli. Tuż koło bazy stoi 500 metrowy Brakk Zank z czterema drogami, 2 koreańskie, angielska i hiszpańska. Po drugiej stronie za rwącą górską rzeką stoją trzy wspaniałe filary Den Bor - ich zachodnie strzeliste ściany spadają 600 metrowym urwiskiem w kierunku bazy. Nie możemy uwierzyć, że Den Bor jest jeszcze niezdobyty, jednak nasi miejscowi przewodnicy upierają się przy swoim i twierdzą, że jeszcze żaden zespół nie poważył się na którykolwiek z trzech filarów. W górnym piętrze doliny nad kamienisto-lodową moreną stoi potężny Amin Brakk i sąsiedni trochę niższy Nazar Brakk.Rozbijamy nasz jedyny dziurawy namiot, wieszamy polską flagę i baza na 4300 m.n.p.m uż stoi gotowa.

Dzicy odeszli, wokół cisza, my i góry. We znaki daje nam się wysokość, mi po kilku godzinach i kilku aspirynach ból głowy ustępuje, Marcin schodzi natomiast kilometr niżej by szybciej złapać klimę, wysokość dała mu się we znaki. Wraca na drugi dzień pełen sił i optymizmu. Wkrótce staniemy pod największą z tutejszych ścian Amin Brakk. Ładujemy w plecaki trochę sprzętu, raki, dziaby, trochę lin i ruszamy w wydawałoby się godzinny marsz pod ścianę.

Po czterech godzinach dyszenia i niekończących się osypiskach moren docieramy na koniec lodowca pod samąpodstawę ściany Amin Brakk.

M.T:Gdy zadzierając wysoko głowy spoglądaliśmy na szczyt, a Krzysiek zaczął porównywać ścianę do El Capa, z nostalgii wyrwało nas kilka spadających kamieni. Zaopatrzeni w lornetkę zlustrowaliśmy monolit. Niewyraźne, lecz wydawałoby się głębokie formacje doprowadziły nas w końcu do wielkiego zacięcia ciągnącego się kilkaset metrów, dalej drogę prowadziło kilka następnych formacji zwieńczonych potwornym okapem. Poezja, lecz pierwsze trzysta metrów nadal wydawało nam się niewyraźne i z pewnością było kluczem do drogi. Minęło kilka transportowych dni, chudsi o kilka kilo wbiliśmy się w końcu z całym bajzlem w ścianę. 75 litrów wody miało starczyć na dwudziestodniową akcję w ścianie, a całość ważyła ponad dwieście kilo i była dość nieporęczna. Na pierwszy ogień poszedł dwustumetrowy wytopiony mixt, luźne płaty lodu i śniegu na osypującym się stoku, co z daleka wyglądało mi na bułkę z masłem. Dwa przeloty na tym odcinku i stany na wykopanych platformach nie pozwoliły mi na tym odcinku na popełnienie błędu. Po kruchym progu skalnym przypominającym biblioteki na Eigerze, pochylił się nad nami wreszcie nieskończony monolit. Pierwszy przyatakował Krzysiek, z niepokojem obserwowałem jego taniec w odstrzelonym zacięciu, które z dołu wydawało się częścią ściany, co chwilę przelatywały mi koło stanu luźne bloki skalne. Po wielkiej ucieczce kilka metrów w prawo trzema bad hookami w przewieszonej płycie nad okapem wszedł w upatrzone z dołu formacje. Niestety wszystko leciało w dół, "expanding!" - wrzeszczał co chwilę z góry Krzysiek. To oznaczało jedno - wiercenie pomiędzy luźnymi formacjami, tylko ile, wyciąg, dwa - to miało się okazać na końcu wyciągu. Omijając wszystkie zaciątka, którymi chcieliśmy napierać na zmianę wybiliśmy kilkadziesiąt dziurek pod talona i inne patenty by dotrzeć do stanu. Nad nami monolit z przyklejonymi taflami granitu, pękło nam najważniejsze wiertło, a tu trzeba by tak z pięć sześć wyciągów.... ścisnęło nas w gardle, rozsądek zmierzył się z chłodną kalkulacją i definicją etyki w alpinizmie. Rozdarci z żalu, zrzuciliśmy liny na dół i rozpoczęliśmy odwrót - tylko tak mogliśmy zaoszczędzić siły na inną ścianę. Marzyliśmy o pięknej logicznej linii, gwałt na Amin nie był w naszym stylu. Ta sytuacja dodała mi tylko sił do kolejnej wspinaczki, której nie mogłem się już doczekać.

Wzrosło w nas ciśnienie, chęć wspinania, do tego stopnia, że postanowiliśmy zejśćz całym sprzętem na jeden raz. Z 70 kg worem zataczając się kluczyłem pomiędzy morenami myśląc tylko o wbiciu się w kolejną ścianę, nałożyłem sobie ostre tempo, tak jakby te wszystkie big walle miały za chwilę gdzieś odpłynąć odbierając nam ostatnią szansę na zrobienie wymarzonej nowej drogi w Karakorum. W bazie byliśmy chwilę przed zmrokiem.

W środku nocy ze snu wyrwały mnie ryki niedźwiedzia, zerwałem się nerwowo ze śpiwora i szukałem po omacku czołówki. Namiot był otwarty, rany boskie pomyślałem, tylko nie w ten sposób, przekręciłem czołówkę. W jej świetle ukazały się plecy Krzycha wychylonego z namiotu i moje buty pod ostrym ostrzałem. Prawdziwa rewolucja w żołądku mojego partnera wstrzymała akcję na dwa deszczowe dni. Sytuacja przedstawiała się o wiele poważniej niż przypuszczałem.

K.B: O.K., próba na Amin za nami, wstaje kolejny dzień i ruszamy w kierunku filarów Den Bor. Marcin jak zwykle pędzi pierwszy w kierunku rzeki oddzielającej nas od ściany. Rzeka wypływająca z wiszącego nad doliną lodowca okazuje się raczej słabo wkaszalna, więc ruszamy w górę, by szukać przejścia koło samego jej ujścia. Bez zmoczonego tyłka to się nie obeszło, ale jesteśmy już pod ścianą. Na celownik bierzemy środkowy filar, a raczej środkową wieżę Den Bor, która dominuje nad sąsiednimi dwoma spiętrzeniami. Wystawa zachodnia, piękne urzeźbienie, decydujemy się na linię samym środkiem przecinając największy okap w połowie ściany. Szybkie spojrzenie na niebo, lampa, szpej na dupę i ruszamy w pierwszy wyciąg. Marcin podprowadza piątkowym terenem pod lekko wywieszone rysy, spituje stan i już jestem przy nim. Rysy, które wyglądały na ostre i głębokie okazują się teraz dość płytkie i rozwarte na zewnątrz, a co najgorsze kruszą się w środku! No to klasyki byłoby na tyle...

Wyciągam ławy i wyruszam w sześciogodzinny wyciąg nazwany przeze mnie "Dirty dancing"(A3);w rysie nic nie chce siadać, friendy osuwają się wraz z kruchymi ściankami. Cholera. Kilka prób uświadamia mi, że rysę można rozgrzebać, wkopując się w miękką skałę zmieszaną z ziemią na jakieś 5-10 cm! Jedynki i diagonale zaklepuję w szczelinę, upchane ziemią wchodzą jak w plastelinę, ale czy utrzymają? Ziemię mam wszędzie w ustach, w bieliźnie i oczach, ledwo cokolwiek widzę w rażącym słońcu. Rysa wpierw się lekko wywiesza, pionuje i już w lekko położonym terenie, wykończony docieram do drugiego stanu.

Zjeżdżamy na glebę i schodzimy w kierunku bazy na zasłużony odpoczynek. Nasza baza powiększyła się o jeden namiot - do Nangmah zajechał solista z Kanady - Matt Maddaloni. Przeczuwając niechybną dezintegrację naszych zapasów, obudziły się w nas wygłodniałe sępy. Matt z początku również namierzał się na Amin, ale po naszych relacjach szybko sobie odpuścił. Spróbował za to na sąsiednim Nazzar Brakk, jednak po dwóch wyciągach, kilku kamiennych lawinach i paru zaliczonych guzach, zdecydował się po bratersku pociągnąć linę tuż na prawo od naszej, na środkowym filarze Den Bor. Po moich doświadczeniach na "Dirty dancing", Matt pierwszy czy drugi wyciąg swojej drogi nazwał "Underwater World at Altitude", A3+ (Podniebne Akwarium), który to wyciąg robił w goglach i z zasłoniętą twarzą i podobno czuł się zupełnie jak nurek.

Na całe szczęście rysy nad pierwszą, lekko wywieszoną częścią ściany wyglądają dużo, dużo lepiej (może nawet będzie jakaś klasyka?) - zobaczy się jutro, kiedy Marcin będzie poręczować 3 wyciąg.

M.T:Przymałpowaliśmy na ostatni stan, cień Brakk Zank leniwie pełzał po lodowcach, po południu zawsze pokrywa całą naszą ścianę. Z wiarą wbijam się w ninje i napieram ostro na skałę, nie ma to tamto, trzeba załoić. Po paru pierwszych metrach konkurs został rozstrzygnięty i grzecznie przypinam ławy do przelotu. Psia mać, a ja tyle ładowałem na łuku, pomyślałem, krawędzie szczelin kruszą się jak ciastko francuskie, a głębiej też nie jest lepiej, spoglądam porozumiewawczo na Krzycha i zagęszczam ruchy . Dochodzę do gładkiej płyty, tu trzeba zrobić pająka, wiedziałem to już przy lustracji ściany, wychodzę na ostatnie szczebelki ław tak, że widać mi pępek i dobijam spita. Krzychu wypuszcza mnie na dziesięć metrów niżej, a ja zaczymam biegać po ścianie jak oszalały, by wreszcie przyłapać się krawądek i dociągnąć do zacięcia. Po wyjściu kilka metrów ponad pająka, na dwóch na zmianę zakładanych punktach mogę wreszcie zostawić za sobą dobrego diagonala. Na stanie było dość wygodnie, mam na myśli stopień, na którym można było oprzeć stopę, a to już była wygoda. Następnego dnia od samego rana z pasją rzucam się na kolejne stanowiska mozolnie windując wory, cholera, na robocie ostatnio w Szczecinie były to wory z betonem, więc mam wprawę ale zdecydowanie wolę samo wspinanie. Niestety, na big wall'u czynność ta jest wpisana w plan każdego dnia i nawet we dwójkę roboty jest naprawdę po pachy, ale jest to coś, co mi pasuje.

Na biwakach najprzyjemniejsza chwila to konsumpcja liofilizata, ale będąc bardzo głodni, kością niezgody stały się dwie różnej wielkości łyżki. Za każdym razem wymienialiśmy się więc nimi, żeby żaden z nas nie był pokrzywdzony.

Kolejny dzień to kolejna niespodzianka na jednego frienda, czyli off-width na camlota 5 i tylko czasami mogłem się poratować numerem 4,5. Ohyda, wpierw rysa, potem taki sam okap, przyznam, że było to jednak piękne i trochę sobie na tym wyciągu pokrzyczałem z radości.

Po tych 55 metrach czułem się jakbym pół dnia spędził w osuwającym się okopie.

K.B:To jesteśmy w końcu przy okapie markującym połowę ściany. Okap znajduje się na samym ostrzu filara, my mamy stanowisko z lewej strony ściany w szarych płytach. Kilka ruchów na knife'ach doprowadza mnie na ostrze filara, robię wahadło z ostatniego haka i przewijam się w żółty, kruchawy granit prawej strony ściany. Tuż spod okapu biegnie w dół rysa, nią jak po sznurku wchodzę w okap.

Sam okap jest przecięty jak nożem. W jego lewej części biegnie idealna rysa o szerokości około 10 cm. Cholera, mamy tylko 2 tego rozmiaru friendy...

Bujając się w powietrzu, przesuwam te nasze 2 friendy dalej i dalej od bezpieczeństwa ściany. Okap ma z 7-8 metrów wysięgu i na krawędzi zostawiam jednego frienda. Za okapem ściana się kładzie, ale, cholera, rysa jeszcze się rozszerza. Znowu idę na 2 friendach, tym razem naszych największych gigantach (4,5 i 5 Black Diamonda).

Po kilkudziesięciu metrach na 2 przelotach kończą mi się nerwy i zakładam stan. Trzeba go trochę oczyścić, spuszczam więc w dół telewizor czy dwa, wbijam spita plus kilka haków i tuż na końcu 6 wyciągu zakładamy naszą wiszącą bazę, skąd będziemy poręczować i uderzać później na sam szczyt.

Rysa, którą tu doszedłem (typowy off-width) jest tak głęboka, że lina zaciera się gdzieś w jej mrocznych otchłaniach i Marcin dłlugo walczy wyszarpując jej kolejne metry.

Bardzo szybko zadomawiamy się na naszym biwaku, w którym spędzimy 3 kolejne noce. Codzienna big-wall'owa rutyna: sortujemy sprzęt, przygotowujemy rzeczy na nocleg i jemy, jemy, jemy...

Następny dzień budzi nas chmurami. Budzimy się wcześnie, koło 4 rano, ale też przed nami dużo do zrobienia:planujemy zaporęczować 3 wyciągi nad biwakiem, co powinno nam otworzyć drogę do ataku szczytowego.

Pierwszy rusza Marcin, terenem wyglądającym jak prosta tatrzańska szóstka... ŁUP! i wali się z urwanym stopniem w dół. Dziś nawet orły nisko latają - chyba będzie lało.

Krucha rysa zanika i Marcin zaczyna podhaczać w cieńszych pęknięciach lepszego granitu. Długim wyciągiem Marcin doprowadził nas pod następne pęknięcie w ścianie i tym razem moja kolej. Startuję wprost w górę, znowu mi się trafiło czyszczenie: wyrywam trawę, skrobię ścianki rysy i ogólnie bawię się w ogrodnika. Na szczęście szybko dochodzę do cieniutkich, przyklejonych do ściany płyt, które doprowadzą mnie, mam nadzieję, w prawo do systemu off-width'ów strzelających w kierunku szczytu. Tu zaczyna się prawdziwe haczenie, płyty lekko trzeszcz sadzam delikatne alieny i mikro-kostki, obciążając równomiernie po dwa punkty, aby rozłożyć ciężar mojego ciała na większą powierzchnię płyt. Jednym słowem jazda na cienkim lodzie; chrzcimy wyciąg "Thin Ice". Kulminacja przychodzi, kiedy muszę się bujnąć z końca płyt (grubości 16-kartkowego zeszytu) do wypatrzonych off-width'ów. Ok., następne A3 za nami. Teraz śmiało do góry w kierunku "wiszącego zamku" - potężnego żółtego bloku, surrealistycznie wywieszonego tuż nad nami. Oglądając go z dołu wydawało się, że byle podmuch wiatru strąci to gmaszysko ze ściany. Z bliska wcale nie wygląda to lepiej. Nieśmiało opukuję ten wiszący zamek - przesuwając tym razem tylko jednego frienda - po tylu dniach off-width'ów stało się to już dla nas normalką i szybko ruszam w górę dochodząc do następnego stanu. Marcin błyskawicznie do mnie dobija i zanim zdążyłem się obejrzeć znika mi u góry, za niewielką przewieszką. Zaczyna lać - a jednak. "Tak, tak, już podaję" - to Marcin znowu potrzebuje naszego największego frienda - nad przewieszką następna seria off-width'ów! I znowu musimy w nich haczyć. Z początku mieliśmy trochę wyrzutów, że haczymy takie rysy. Jednak, już w drodze powrotnej, spotkaliśmy wybitny amerykański zespół z kraju słynącego z rys, a w szczególności z off-width'ów (rekord szybkości na trudnym klasyku wielko-ścianowym "Zayonatta Mandata" na El Capitanie w Yosemite), który walczył na pobliskiej ścianie - również hacząc podobne off-width'y do naszych!

Kiedy wraz z Dorotą Janowską (UKA, Warszawa) przygotowywałem się w Yosemitach do wyprawy w Karakorum, wisząc w ścianie El Capa, obserwowaliśmy z naszego Zodiac'a dwuosobowy zespół wspinający się na pięknej drodze Mescalito. W środku tej drogi znajduje się olbrzymia półka (Bismarck Ledge) i goście jakby tam utknęli (na kilka dni...). Długo zachodziliśmy w głowę, co oni tam u diaska robią?!

Świat jest jednak mały i okazało się, że byli to koledzy zespołu amerykańskiego, których spotkaliśmy z Marcinem w Karakorum. Wyobraźcie sobie, kolesie z Mescalito wciągnęli sobie na półke Bismarcka beczkę piwa i spokojnie upajali się Big Wall'em! To jest Ameryka, co?

M.T: Krzychu nie wspomniał, że przy okazji odwiedzin Amerykanów bardzo liczyliśmy, że nas czymś poczęstują, w naszej bazie zostało nam tylko kilka jum jumów. Los padł na owoce suszone, które skrzętnie wyczyściliśmy im z talerza. Teraz już wiemy jak wiele zależy w górach od pełnego żołądka. W dniu ataku szczytowego ostro przymałpowaliśmy do końca poręczówek. Krzysiek rozpoczął wyciąg od pająka wprost ze stanowiska, po wgryzieniu się w zapaskudzoną ryskę wcisnął w nią kilka jedynek, copperhedów i rozbitych RP. Nie siedziało to zbyt mocno, przekonałem się o tym czyszcząc ten wyciąg, długość liny kończył ostatni już pająk, przez który musiałem zdecydowanie przelecieć by nie tracić niepotrzebnie czasu. Te wszyskie pająki tworzyły jeden niesamowity taniec na zachodniej Den Bor. Po kolejnej długości liny, na której góra broniła się do końca przecisnąłem się wąskim kominkiem na szczyt. W jednej chwili radość zmieszała się z porażką, na szczycie była biała pętla. Według Porterów szczyt miał być niezdobyty i my mieliśmy zostać jego pierwszymi zdobywcami. Niestety od wschodniej strony prostym terenem i 1 wyciągiem wspinaczkowym szczyt został kilka lat wcześniej zdobyty przez amerykański zespół kobiecy. Jednak wciąż byliśmy pierwszymi zdobywcami zachodniej ściany. Postanowiliśmy ochrzcić ją Polish Spire.

Staliśmy na szczycie i rozglądaliśmy się wokoło, założę, się, że Krzysiek w tamtej chwili również był gdzieś wyżej. Nasza droga przecięła górę na dwie połowy i jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej logicznych linii w dolinie Nangmah. Dwa dni później po wyczerpaniu się naszych zapasów zeszliśmy do Kande. Do Skardu udało nam się złapać jeepa, z bagażami i porterami wyprawy wyjechaliśmy w nocy. Tę jazdę pamiętać będę do końca życia nad nami gwiazdy i postacie śpiewających dzikich, okapy, my na pace, wiatr, a dookoła morze skał. Byliśmy wykończeni, wpadliśmy w trans, scena jak z filmu Oliviera Stone'a, to są chwilę, których nie można opisać, a które pamięta się do końca życia!.

Wpatrując się w półśnie w gwiazdy, wsłuchany w tonację pieśni Porterów, jechałem tak przez Karakorum i naprawdę nie myślałem o niczym.

Za wsparcie dziękujemy Polskiemu Związkowi Alpinizmu i niezawodnej firmie Mount & Wave, oraz Dorocie Janowskiej (UKA, Warszawa) za wsparcie sprzętowe.

Na tej stronie zamieszczam informacje praktyczne, które mogą okazać się pomocne, jeżeli wybieracie się do Pakistanu po raz pierwszy. Zapraszam również do przeczytania artykułu, który wraz z Krzyśkiem Belczyńskim napisaliśmy jeszcze na gorąco w Islamabadzie ("GÓRY" nr 10/ 2001r.). Aby całkowicie uzupełnić wiedzę o pakistan i Pakistanie polecam fachowe publikacje, warto do nich zajrzeć by w pełni zrozumieć zastaną na miejscu rzeczywistość.

Informacje praktyczne
Przykładowe ceny w Pakistanie (1 USD ~~55 Rs)
Restauracje

 - kawa 30- 40 Rs
 - herbata 20-30 Rs
 - danie mięsne 100-200 Rs wszystko wypala paszcze (pikantne)
 - cola 40-60 Rs ( 0,33l)
 - danie ryżowe z dodatkami 60-70 Rs

 - zupa 30-40 Rs
 - ciapata 2-4 Rs
 - śniadanie zestaw 60-80 Rs
 - płatki na mleku 40-50 Rs
 - sandwicze 45-60 Rs

W jadłodajniach ceny z reguły są z góry ustalone oczywiście jeśli wybierzemy się do lokalu z klimatyzacją i czystą obsługą! to za każde danie zapłacimy o połowę drożej 250-400Rs. Warto jednak czasem pogadać z miejscowymi o Pakistanie przy klejącym się stole. Wszystkie potrawy są przyrządzane na ostro, za to wszędzie można kupić mrożoną Colę, nawet tam gdzie nie ma prądu.

Produkty w, o ceny których wypada się targować, niemniej jednak nie gwarantuję, że akurat takie ceny uzyskacie:

 - papier toaletowy 10-15 Rs rolka jest stosunkowo drogi ale i tak nikt go tam nie używa,
 - batony Mars, Snikers o posmaku mydła średnio o rok przeterminowane 25-35 Rs
 - czekolada 25-40 Rs
 - paczka cukierków 25-35 Rs
 - pulpa pomidorowa 35 Rs
 - mleko w kartonie 35 Rs
 - tuńczyk 30-40 Rs
 - suchary 8-10 Rs paczka
 - puszki mięsne 50-100 Rs
 - owoce w puszce 35- 50 Rs
 - zupki jum-jum 8-10 Rs
 - ketchup 250 ml 30-40 Rs
 - kukurydza w puszce 40 Rs
 - przeterminowany ser w plasterkach 70 Rs
 - ser w puszce 100 Rs
 - orzechy włoskie 200 Rs/ kg

 - cola 1,5l 40-45 Rs
 - woda 1,5l 10-20 Rs uwaga! tanie wody mają butelki z pękającymi korkami!
 - płatki kukurydziane 35-45 Rs
 - miód 60-70 Rs
 - cebula 7 Rs/ kg
 - puszka owoców 700 ml 90-100 Rs
 - cukier 20 Rs kg
 - jajka 4 Rs szt.
 - świeczki, które szybko się łamią 20-40 Rs paczka
 - zapalniczka 6-10 Rs
 - ryż 20-30 Rs/kg
 - rodzynki 50-65 Rs/kg
 - chleb tostowy 20 Rs
 - sól 8 Rs /kg
 - herbata czarna 140 Rs/ kg
 - daktyle 50 Rs/ kg twarde jak kamień i śmierdzące starością
 - morele 100 Rs kg jak wyżej

inne:

 - garnek z przykrywką 1,5-2l 200 Rs (zbijałem z 500 Rs)
 - sztućce 10 Rs/ szt.
 - kubek stalowy 50 Rs
 - benzyna 10-20 Rs/l uwaga nam się w ogóle nie paliła! (sprawdzić na stacji ;))
 - baniaki na wodę 70 Rs/10 l , 140 Rs/20 l (nowe paczkowane po kilka sztuk)
 - kartki pocztowe 5-10 Rs, znaczki do Polski 22 Rs należy pilnować, by przy was zostały podstemplowane, gdyż wśród urzędników jest wielu dorabiających filatelistów i wasz list może zostać na zawsze w Pakistanie.
 - karty telefoniczne są za 99 oraz 199 Rs ,
 - internet jest w stolicy i kosztuje grosze, uwaga na miejscowe wirusy,

Dużo sklepików pochowanych jest w bocznych uliczkach, mimo, że nie wyglądają zbyt bezpiecznie oraz czysto można tam kupić najtaniej. Warto orientować się w cenach, gdyż czasami można kilkakrotnie przepłacić, a do Pakistanu można naprawdę pojechać za niewielkie pieniądze.
Ceny da się zbić co najmniej o połowę, ale należy pamiętać, że w tym kraju życie jest ciężkie a ludzie biedni, jeśli nas stać odpuśćmy czasem.

Sprzęt wspinaczkowy:

 - lina dynamiczna 55-60 Rs/ mb po powrocie można odsprzedać za 30-35 Rs/ mb
 - wory brezentowe dla tragarzy w dobrym stanie od 250 Rs/ 100l
 - gaz P-B 250 ml 350 Rs 500 ml 700 ml

W Skardu na głównej ulicy bez problemu znajdziecie co najmniej trzy takie sklepy najlepszy jest ok. 200m poniżej hotelu Hilton po prawej stronie ulicy, targujcie się.

Transport:

 - Taxi w mieście 10-40 Rs z lotniska na drugi koniec Islamabadu 150-200 Rs
 - Islamabad - Skardu 450 Rs zwykły autobus, atrakcje: niezapomniana przeprawa pakistan Highway 24 h non- stop (pod warunkiem, że wszystko świetnie pójdzie)
 - Skardu-Kande, jeepa można już zamówić w Hotelu Hilton już za 2500 Rs w jedną stronę jazda trwa ok 5-7h, uwaga samochód zatrzymuje się w wiosce Khane na obiad, ale przed jedzeniem koniecznie zorientujcie się w cenie. Z całą pewnością wymijająco odpowiedzą, że jesteście ich przyjaciółmi i nie ma problemu, po czym gdzieś znikną i przyjdzie jakiś bydlak z rachunkiem. Ale poza tym można tam zjeść zupełnie świeżą i dobrą kurę, która żyła jeszcze przed trzema minutami! Sardar w Kande ma własnego Jeepa i może w drogę powrotną zawieść Was nawet za 1500 Rs. Można też zrobić tak jak my, podczepiliśmy się do Jeepów wyprawy działającej w grupie Masherbruma i K2. Cena 1500 Rs za Wranglera wyładowanego dwunastoma śpiewającymi w środku nocy Porterami wydawała nam się warta zarwanej nocy.
 - tragarze karawanę dzielą na odcinki - stage, dziennie przepisowo są w stanie zrobić do 1 - 2 stage'ów, a za każdego stage'a trzeba zapłacić jednemu Porterowi 220 Rs (to pierwsza cena, po kilku godzinach targowania miękną) do tego chcą 200 na zużycie sprzętu (klapki i opaska na biodrach) oraz 50 Rs na żywność (woda z rzeki oraz jakieś zielsko roztarte na kamieniu jedzone z ciapatą zresztą świetne). Po dojściu do bazy chcą napiwek ok. 50 Rs, my daliśmy im trochę tych twardych moreli. Sardar (przewodnik) poganiający i pilnujący tragarzy może wam coś powiedzieć o dolinie (po angielsku) i bierze 1500-2000 Rs za Sardaring.
       
       Amin Brakk BC - 3 stage
       K6 Base Camp - 4 stage
       K2 Base Camp - 14 stage
      
Każdy Porter ustawowo może mieść do 25 kg, każdy bagaż jest osobno ważony, przed karawaną należy jednak dobrze je zabezpieczyć, gdyż plecaki lubią się same otwierać.

Przewodniki są bardzo aktualne, przy planowaniu podróży bez problemu można na nich się opierać.

Przykładowe noclegi:

 - Pak Hotel w Islamabadzie 450 Rs/2 os. z łazienką i natryskiem
 - Hilton w Skardu 500 Rs/2 os. z łazienką i natryskiem

Nie są to tanie hotele, ale tam gdzie znajdziecie pokój za 150 Rs możecie się w najlepszym przypadku obudzić związani i bez portfela. My korzystaliśmy z tych droższych i nie żałujemy, ale w pokoju uszczelnijcie szybko moskitiery w oknach, gdyż komary w nocy nie dają spokoju. Bardzo ważny warunek przy wyborze pokoju to wielki sufitowy wiatrak, w przeciwnym razie utopicie się we własnym pocie. W hotelach pytajcie się, czy cena zawiera podatek (tax!!), bo stanowi on dodatkowy koszt ok. 35 %.

To może Wam trochę ułatwić życie
 - nadbagaż na lotnisku kosztuje ok. 20 USD za 1 kg!!! do podręcznego bagażu można spakować całe żelazo bez haków, dziab i innych ostrych przedmiotów, w tym również spitownicy, którą przy każdej kontroli musieliśmy pokazywać; jeśli chodzi o bagaż właściwy to czasami przechodzi nawet do 10 kg, ale do niczego nie namawiam ; ))
 - dolary można wymieniać w lepszych hotelach mają tam inny kurs, możecie tam dostać o wiele więcej pieniążków niż w Banku, tam są ceny dla innostrańców 1 USD ~~55 Rs , w Skardu w hotelu K2 transakcje są zawsze bardzo korzystne,
 - miejcie zawsze drobne Rs 5, 10, 50 nikt nigdy nie ma reszty zwłaszcza taksówkarze,
 - po przyjeździe do Islamabadu będzie się Was czepiać policjant z wąsikiem na motorku dajcie mu 200 Rs i pozdrówcie od nas,
 - zabierzcie kuchenki z pompką ciśnieniową, a jakby co to odchody jaków świetnie się palą i jest ich wszędzie pełno, tyle tylko jedzonko ma subtelny aromat,
 - pytając się kogoś o drogę nie ufaj mu, najlepiej idź dokładnie w przeciwnym do wskazanego kierunku albo lepiej zapytaj się kilku osób, a zobaczysz, jak zaczną się wymądrzać,
 - jeśli chodzi o drogę, czy istotne punkty w mieście i poza nim, wierz tylko sobie, mapie, przewodnikom - nie ufaj nikomu, zawsze pomogą Ci z grzeczności z reguły nie wiedząc, o czym mówisz,
 - nie pij wody z kranu czy kompocików z muchami tylko napoje z zamkniętych butelek lub gotowane kilka minut, biorąc prysznic zamykaj usta ta woda może skutecznie zapełnić Ci grafik zajęć na kilkanaście najbliższych godzin,
 - naucz się przed wyjazdem asertywności, a na pewno będzie Ci łatwiej odmawiać;
 - kilka paczek cukierków dla dzieciaków może przysporzyć Ci dużej sympatii, tam dzieci są na piedestale (i słusznie);
 - karakorum podzielone jest na strefy militarne czyli restriktet zone oraz strefy otwarte, open zone, chcąc działać w strefie militarnej należy obowiązkowo wynająć oficera łącznikowego, w tym wypadku narażamy się na dodatkowe koszty i skomplikowane formalności związane z uzyskaniem pozwolenia,
 - mając wizę wykupioną w Polsce, musisz jeszcze zdobyć pozwolenie na Trekking (szczyty poniżej 6000 m.n.p.m.), oraz ew. pozwolenie za szczyt i inne papiery radzę dokładnie się wszystkiego dowiedzieć kilka razy u kilku osób,
 - bankomaty są tylko w Islamabadzie i Rawalpindi ( Citi Bank) ale weź gotówkę i nie rób sobie złudzeń bo się zdziwisz, zdj. banku
 - nic nie ma za darmo więc jeśli ktoś cokolwiek Wam zaproponuje zawsze pytajcie o cenę jak nie chcecie przepłacić nie zważajcie na uniki im bardziej manifestują swoją przyjaźń tym większy rachunek potem wystawią,
 - nie róbcie zdjęć kobietom, choć na wsi gdy nie ma facetów w okolicy są śmielsze; )
 - żółte śliweczki przy drodze w Kande są jadalne ale w naszym przypadku 50% członków wyprawy miało biegunkę, ale było warto,
 - bez okularów i kremu skończycie jako ciapata,
 - rozbijając namiot w AB base camp pomiędzy Denbor a Brakk Zankk pamiętajmy, że mocno wieje od Amin Brakk (od pn-wsch.)
 - wybierając się do Nangmah na hakówkę weźcie najlepiej gogle, skała strasznie się kruszy,
 - jest trochę komarów i muszek a w siennikach w Kande jest bardzo dużo pcheł i wesz których ukąszenia swędzą wiele dni i są niebezpieczne najlepiej jest wejść do płachty biwakowej.
 - podczas karawany przenocujcie na polanie Mingulu Brok - piękne miejsce
 - woda pitna zaczyna się powyżej pastwisk i jest bezpieczna,
 - pod Denbor trzeba przeprawiać się przez górską rzekę, rano kamienie są zalodzone a po południu nurt się zwiększa, czasami iespodziewanie spływają lawiny błotne z lodowca powyżej, zróbcie sobie tyrolkę z największego widocznego z bazy głazu, po obu stronach są kotwy
 - droga z bazy pod Denborem ( AB base camp) jest okopczykowana, warto jednak zapamiętać ją dobrze lub poprawić kopczyki, my ten odcinek za każdym razem pokonywaliśmy innym wariantem czasami kosztuje to trochę czasu i sił,
 - podróżując autobusami często zdarzają się przystanki przy przydrożnych barach, warto ostrożnie skorzystać z miejscowej kuchni i zawsze zimnej Pepsi!

Formalności

 - wiza kosztuje około 60 USD i jest ważna zazwyczaj...dni od daty wylotu jeśli będziemy chcieli zostać w Pakistanie dłużej warto porozmawiać o tym z konsulem. Dokumenty wizowe: 4x zdjęcia, formularz wizowy, trasę treku lub cel wspinaczkowy,
 - każdy turysta czy alpinista zaraz po przyjeździe do Pakistanu musi zgłosić się do Foreigners' Registration
 - góry do 6000 mnpm są darmowe powyżej tej wysokości należy wnieść opłatę za szczyt i wykonać kilka czynności urzędowych najlepiej zajmijcie się tym jeszcze kilka miesięcy przed wyjazdem,

Przewodnicy, firmy Trekkingowe
Warto jednak zorganizować wszystko samemu można tym poważnie zredukować koszty lecz jest jeden warunek, cel poniżej 6000 m.n.p.m
 - Adventure Tours Pakistan, Naiknam Karim enguiry@atp.com.pk, naiknam@atp.com.pk , www.atp.com.pk
 - Askole Treks Tours Muhammad Afzal askole@isb.paknet.com.pk , www.askole.hypermart.net
 - Mashabrum Tours tel: Gilgit (0572) 3095, Skardu (0575) 2616, 55195, 2639 jest to jedna z największych Agencji w Pakistanie.
 - Alpine Club of Pakistan tel 56 29 18, 500- R.A Bazar, Rawalpindi,

Pogoda pod koniec lipca zaczyna się pora deszczowa i nadchodzi monsun, w górach jest słaby , jednak czuć większą wilgotność w namiocie. W górnych partiach gór deszcz oczywiście zamienia się w śnieg. Zauważyliśmy powtarzający się schemat 2-3 dni deszczu i 3-4 dni pogody ale wiadomo, że może być różnie np. 1 dzień deszczu i 35 dni lampy czego wszystkim życzę : ) Temperatura w lipcu w nocy balansuje na krawędzi O st. C, od 5 do 25 st C w słoneczny dzień!

Koszty naszej wyprawy 2 os:
 - przelot Berlin- Islamabad- Berlin (pół roku przed wyjazdem są jeszcze tanie bilety) od 670 USD/os
 - Islamabad- Skardu- Islamabad (autobus) (24 godzinna przeprawa przez pakistan Highway) 30 USD/2 os/ 2 str
 - Skardu- Kande- Skardu (Do Kande drożej 41 USD ale z powrotem można spróbować u Sardara za 25 USD/1 str. za cały jeep do którego może zapakować się dwuosobowa mała wyprawa) 67 USD/ 2str cały jeep
 - Tragarze Kande- Nangmah- Kande. Tam 5 Porterów
 - Sardar z powrotem 2 Porterów i pomocnik za 300 Rs .
Normalna cena to 180 USD my wytargowaliśmy trochę poniżej 2/3 tej ceny ale zalecam wziąć z domu więcej pieniędzy by zapłacić całą sumę to naprawdę ciężka praca a w tym kraju jest bieda.
 - Taksówki w miastach 6 USD
 - Cała żywność + gaz+ liny+ dodatki 120 USD.
 - Liofilizaty do kupienia w Berlinie w cenie ok 3,5 Euro za porcje dwuosobową.

Całkowity koszt wyprawy : 1683 USD/ 2 osoby + ubezpieczenie, wiza i liofilizaty

M. Tomaszewski, K. Belczyński.

Jeśli podobał ci się ten artykuł podziel się nim z innymi.

Twetter Facebook

Galeria

Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.
Pakistan 2001, Denbor. Dancing in the dark.

Inne w tej kategorii

20.12.2013

Wenezuela 2010, Acopan Tepui

Misterios! W końcu jesteśmy! Poszatkowani przez moskity, brudni i wymęczeni ale dopięli...

30.12.2013

Patagonia 2012, Cerro Torre Ferrari Route, Poincenot.

28 grudnia, w ciągu trzech dni od pojawienia się na miejscu, udało na się dokonać pierw...

31.12.2013

Alaska 2004, Last Cry of the Butterfly, Citadel.

Podnoszę głowę z nad szpejarki. Z perspektywy skierowanego do szczeliny haka spostrzega...

31.12.2013

Pakistan 2013, Great Trango Tower, Bushido.

Wywiad dla Magazynu GÓRY 2013. Odpowiedzi Marcin Tomaszewski oraz Marek Raganowi...

20.12.2013

Patagonia 2009

Supercanaletta bez lodu! To bylo naprawde kilka mocnych dni. Prawdziwy maraton. Podejsc...