19.12.2013
Potykając się co chwila o zapadnięte głęboko w biały puch torby, jeszcze raz upewniamy się czy nic nie zostało na pokładzie. Przez najbliższy miesiąc będziemy mogli liczyć tylko na siebie i to co zabraliśmy ze sobą. Dookoła jak okiem sięgnąć rozciąga się biała pustynia, ograniczona potężnymi skalnymi ścianami. To wszystko razem, upaja. Po chwili czując jeszcze uszach milknące echo silnika, stopniowo zapadamy się w słonecznej ciszy. Od razu bierzemy się do roboty, baza jest dziś najważniejsza. Na białych wzgórzach zupełnie zatraca się poczucie odległości. Pięćdziesiąt metrów okazuje się być tysiącem. I tak kilka kolejnych godzin przeciągamy cały ekwipunek do miejsca osłoniętego od lawin. Chcemy czuć się bezpiecznie. Takim miejscem może być jedynie sam środek doliny, punkt do którego naszym zdaniem nie powinna dojść żadna z nich. Cały dzień upływa nam na rozbiciu i okopaniu namiotów. Każdy z nas wrzuca swoje osobiste rzeczy na rozwinięte w namiocie Thermaresty, dookoła zaczyna robić się swojsko. Wydaje nam się, że przez jakiś czas to będzie nasz dom, nie przypuszczamy jednak że spędzimy w nim zaledwie kilka dni. Naszym prawdziwym domem stanie się ściana.
Gdy ją ujrzeliśmy wydaje nam się najpiękniejszą w dolinie. Trzy baszty z których środkowa wypina do nas gładki monolit, jakby strzelają w niebo. Z ostatniej rozmowy z pilotem przypominamy sobie jej nazwę, Cytadela. Prawdopodobnie ma tylko jedną drogę. To wszystko. Do doliny Shadows przylecieliśmy z zamiarem przejścia dziewiczej południowej ściany Kichatny. Teraz jej urok zbladł, nie pomógł nawet kuszący splendor pierwszego przejścia.
Cytadela jest jak kobieta, której urokowi nie w sposób się oprzeć. Nie możemy przestać na nią patrzeć. Drugiego dnia podchodzimy bliżej. I znów sto metrów zamienia się w kolejny kilometr. Jednak tym razem rzeczywiście zbliżamy się do naszej ściany dlatego każdy krok cieszy. Długo lustrujemy linię nowej drogi, w wyobraźni przechodzimy ją od dołu, formacja po formacji.
Wąskie nitki pęknięć zamieniają się w delikatne rozwarte zacięcia a te giną w płytach. Za każdym razem gdy tak przemierzamy ścianę zatrzymuje nas jedno miejsce. O kształcie koła. Może być zupełnie bez trudności lub też przeciwnie stać się kluczowym miejscem ściany. Koło chrzcimy nazwą "Punkt "G". Pozostaje nam tylko jeden sposób żeby rozpoznać jego trudności., wejść w ścianę. W nocy nie możemy zasnąć, zaczyna wiać od oceanu. Znamy wiele opowieści o tym wietrze, wiele wypraw zostało uwięzionych na wiele tygodni w śpiworach.
Jedyną naszą osłoną jest właśnie południowa Kichatny, to o nią rozbijają się pierwsze uderzenia sztormu. Potem przychodzi kolej na nasz namiot. Zamiatany z doliny śnieg przez noc wyrównuje platformę do poziomu bocznych ścian. Gdybyśmy kilkakrotnie nie odkopywali w nocy namiotów prawdopodobnie do rana pozostało by po nas jedynie niewielkie wzniesienie. Trudno w takich chwilach niedoceniać potęgi natury a zwłaszcza jej bezlitosnej obojętności. Minęła noc. Podczas gdy Dawid zajmuje się odkopywaniem bazy, wychodzimy z Krzykaczem zaporęczować pierwsze metry ściany. W śnieżycy docieramy pod pierwsze spiętrzenie Cytadeli. Oglądając się za siebie widzę jak po kilku chwilach giną moje ślady. Nie wyobrażam sobie powrotu bez rozstawionych co 100m traserów. W gęstej mgle moglibyśmy błądzić w nieskończoność, w wietrze Dawid nigdy by nas nie usłyszał.
Pierwsze metry niewiele różnią się od tatrzańskich klimatów. Klasycznie z dziabami w sypiących się za kołnierz pyłówkach i wietrze. Wypatrujemy nad nami monolitu. Po 130 metrach wspinaczki docieramy wreszcie do pionowej ginącej gdzieś wysoko we mgle skały.
Przez ten czas w bazie Dawid nieustannie walczy z namiotami, w zamieci taka robota nie ma końca. Wieczorem po powrocie od razu zabieramy się za kolacje. Decydujemy się na zakupionego w Anchorage kurczaka w puszce. W trakcie zakupów szczególnie podnieciła mnie jego cena i napis na etykiecie, "Kurczak w całości". Po rozmrożeniu i naszemu kompletnemu zaskoczeniu rzeczywiście okazuje się być cały, w pełnym tego słowa znaczeniu. Z kości dało by się nawet całkiem sprawnie odtworzyć jego szkielet! To nam całkowicie wyjaśniło jego cenę no i moje dolegliwości drugiego dnia.
Następnego dnia od samego rana Krzychu pracuje nad pierwszym wyciągiem w monolicie. Wejście okazało się syte. Rozwarstwiona rysa, kilka bloków, expanda i na końcu stan pod pięknym zacięciem. Wspinanie na tym kawałku zajmuje niemal cały dzień i to jest jedyna długość liny jaką poręczujemy tego dnia. Patrząc z dołu na Krzycha nawet nie pytam o wycenę, A4 jak nic.
Tego dnia śnieg nadal daje nam się we znaki. Stojąc na stanowisku co jakiś czas strzepuję z siebie grubą warstwę białego puchu. W drodze powrotnej wyciągamy wyżej ledwo wystające ze śniegu trasery. Jeden dzień, jeden metr.
Gdy następnego dnia rano otwieram oczy, czuję, że nadeszła zmiana. Wokół panuje cisza. Cytadela tego dnia cała skąpana jest w słońcu. Jak tylko dobieramy się do ściany łapczywie wbijam się we wspaniałe zacięcie. W górnej części formacji finezyjne punkty w wąskich szczelinach oddalonych od siebie wręcz optymalnie niemal wyciskają ze mnie okrzyki radości. Na najwyższe szczeble ław, dokładnie na mój wzrost, to jest mój wyciąg. Na dole Krzykacz pomstuje, że kolejnego mi nie odda.
Tak, musi być pół na pól, czy to jest Snickers czy wspinanie.
Ja tymczasem docieram pod Punkt "G", zmieniamy się na prowadzeniu. Ryska kończy się dwoma copperheadami. Dalej tuż za przewinięciem przez kant za dwoma bat hookami czeka na Krzyśka miła niespodzianka. Punkt okazuje się nie taki straszny i pada bez większych problemów a co najważniejsze otwiera nam drogę do pęknięć zapuszczających się w samo serce ściany. 24 kwiecień. Dziś jest wielki dzień, wchodzimy w ścianę. Pod wieczór w rozbitym pod monolitem biwaku zażeramy się liofilizatami. Zalane wrzątkiem papki smakują wyśmienicie. Tego dnia znów przychodzi załamanie pogody. Rano przed wyjściem z bazy długo zastanawialiśmy się w jakim stanie ją zostawić. Złożyć namioty i oznaczyć traserem czy po prostu zostawić i liczyć na cud. Cud się nie wydarzył ale jak się później okazało i tak była to całkiem trafna decyzja. Tymczasem pogoda zaczęła się poprawiać.
Przez kolejne dni co wyciąg cieszymy ze stopniowo odkrywanych formacji. Wijące się po płycie rysy, stopniowo wprowadzają nas w sam środek nagrzanego słońcem monolitu. Wchodzę w niewinne, delikatne pęknięcie. Rozpoczynające się na małe alieny pod koniec pochłania serie szesnastu jedynek, wszystkie jakie ze sobą zabrałem. To jest nieprawdopodobne. Po kilku metrach już nawet nie wypatruję szczelin, od razu wypinam z pęku kolejną jedynkę . Za każdym razem miejsce pod nią jest wymarzone.
Z czasem zaczynamy czuć się na tej ścianie jak w domu. Przestajemy przeliczać żywność na dni, dni na poręczowane wyciągi, wyciągi na długość ściany. Wspinaczka staje się dla nas bardziej naturalna niż stąpanie po ziemi. Co dzień, pomimo instynktownie nastawionego budzika, rozbudza nas słońce.
Orzeźwiający mocny aromat kawy, wypełnia wnętrze namiotu. Rozdzielamy z Krzykaczem parujące kubki kawy i wymieniamy kilka słów. Zaraz znowu wychodzimy się wspinać. Nie jest łatwo opisać coś co powiela się w zasadzie się każdego dnia. Wydawało by się, że zmieniają się tylko biwaki, formacje i wysokość w ścianie. Jednak każdy dzień poza technicznym wspinaniem przynosi coś jeszcze. Cała nasza trójka stworzyła na czas wyprawy zespół który nie ma prawa się nudzić. Budzę się w drugim wiszącym nad doliną biwaku. Nad sobą widzę kobiety. Są całkowicie nagie i uśmiechają się do mnie!. Pierwszego dnia przecieram oczy, zanim załapię nie jestem pewien czy jeszcze nie śpię. Jednak kolejnego poranka już się przyzwyczajam do takiego widoku. Przez kilka dni wisi nad moją głową szturmowe wydanie specjalne Playboya. Słabo sklejone, kartki szybko zaczęły wychodzić. Powiesiliśmy je za pomocą taśmy tak dla jaj a potem jakoś nikt nie ściągnął. Nie było czasu przecież cały dzień się wspinaliśmy...
Wyciąg dwunasty, idę wprost do okapu " Pod sukniami". Niewielki, o trzymetrowym wysięgu z dołu wydaje się wkaszalny przez sam środek. Z bliska okazuje się kilkoma skierowanymi w dół głuchymi płetwami. Uderzam z prawej. Pod sobą zostawiam pięćdziesiąt metrów kruchego lawirowania po ścianach ograniczających wielkie zacięcie. Kruche płyty okazują się o wiele pewniejsze niż jego ruchomy środek. Czujnie, bardzo czujnie zwieszam się w kolejnym przelocie, ma wytrzymać jedynie ciężar ciała.
- Hej, przetestuj go chociaż,
- Co ty jeszcze wyleci, odpowiadam bez namysłu, po czym obaj wybuchamy śmiechem.
Sięgam w końcu po pewniackie jedynki. Prawda jest taka , że pod nie zawsze coś się znajdzie. Po kilkudziesięciu chwilach, ślimaczym tempem mijam okap po prawej. Nad nim skała zaczyna gwałtownie zmieniać swój charakter. Szczeliny zalewają się granitem a płyty nakrywają cienkimi odstrzelonymi taflami. Niedobrze. Biję spita na stan.
Wiercąc w miękkiej skale po niecałej minucie otwór jest gotowy. Za szybko poszło, jest za miękko, nie ufam mu.. Sięgam lążą do obracającej się plakietki. Nagle, leeceeeę!. Kompletnie zaskoczony, wiszę kilka metrów niżej. A byłem już przy samym stanie i wpinałem karabinek do spita. Rurp którego wbiłem w piach pomiędzy płytkami po prostu wykruszył ziarna granitu. Po sekundzie jestem już z powrotem na miejscu i biję dwa dodatkowe, pewniejsze już spity. Na dziś koniec, czyszczę wyciąg i jedziemy z Dawidem dwieście metrów w dół do portali.
Na Alasce zmagaliśmy się z mrozem, szalejącymi wiatrami i Cytadelą. Wiele osób mieliśmy wtedy w sercach, myśli o nich dały nam siłę na to, by zdobyć dla nich nasz szczyt. Dziękujemy Wam za wsparcie.
Podnoszę głowę z nad szpejarki. Z perspektywy skierowanego do szczeliny haka spostrzegam drżenie skały. Wybity z rytmu zastygam zaciekawiony, w pół ruchu. Jej ciemny, delikatnie pomarańczowy kawałek drgnął delikatnie skrzydłami i znieruchomiał. Ten motyl na pomarańczowym granicie pojawił się jak przepowiednia wiosny. W samym środku Alaski, pięćset metrów ponad podstawą pionowej granitowej turni. W miejscu w którym miałem właśnie wbić haka. W świeżym śniegu zapadam się od razu po pas. Z drugiej strony kabiny samolotu Krzysiek z Dawidem rozpoczęli już wyładowywać spakowane w Talkeetnie plecaki.
- Krzyyychuuuuu!!!, gooootuuuujjjj!!
Dzień dziewiąty. Od samego rana wspinamy się na najwyższą turnię. To na niej podczas obserwacji z bazy skończyła nam się widoczność ściany.
W dalszym ciągu o górze wiemy jedynie trzy rzeczy. Nazwę Cytadela ,istnienie jednej drogi i to że turnia, która jest już w zasięgu ręki nie jest szczytem. A może jednak jest? W tej niewiadomej odczuwamy elektryzujący dreszczyk emocji. Po zamianie z Krzychem pakuję się w przerysę. Okrutne dziesięć metrów pionowej za szerokiej na wszystko szczeliny. Pomimo iż poruszam się jak ślimak czuję się jak podczas sprintu na setkę. Jak robak wiję się w jej głębi przecieram przez kolejne centymetry. Pół metra ponad moim wysięgiem jest szczelinka na aliena. To jedyna możliwość asekuracji na tym kawałku. Pół metra, dziś wydaje mi się być długimi milami. Zatarty po pachy wpatruję się w moje wybawienie . Z alienem w zębach i oddechem jak na finiszu, powoli i komicznie osuwam się w dół do zwężenia przerysy. W tym miejscu trudno się poruszyć a jeszcze trudniej odpaść. Za trzecim podejściem nabieram powietrze w płuca i desperacko rozpieram klatką piersiową o ścianki . Szybko na bezdechu zakładam przelot , tch u starcza mi jeszcze tylko na wyrzucenie ciut wyżej nogi. Te kilka centymetrów wystarcza by wyprowadzić mnie z tych dziwnych trudności. Czerwony jak burak zakładam po chwili stan, wyglądam jak obdartus te kilka ruchów zrobiłem bez klasy. Dobrze, że mnie nikt nie widział. Te dziesięć metrów w pionie wyciągnęło ze mnie tyle co horyzontalny bieg na tysiąc. Wszystko tu jakoś smakuje inaczej niż wygląda. Maaam auuutooo!! Po chwili podaję cały sprzęt Dawidowi. Kolejnym wyciągiem osiągamy wreszcie pik zagadkowej turni. Zadzieramy głowy do góry, to jeszcze nie koniec, nad nami nadal piętrzą się kolejne formacje. Gdy tylko wychylamy się za przewinięcie zaczyna wiać i to bardzooo!! Huragan miota liną i nami na wszystkie strony, a to wszystko zaledwie kilka metrów ponad turnią. Poniżej nadal panuje nieprawdopodobna cisza. Gdy przewijamy się za ostrze grańki, czujemy się jak na zupełnie innej ścianie. Warunki wspinaczki ulegają zdecydowanej przemianie. Spoglądamy wysoko do góry, śnieżne kuluary giną gdzieś wysoko za przełamaniem. Dziś szczytu nie będzie to pewne.
Wieczorem zmarznięci lądujemy w portalach. Siedzimy z Krzychem nad parującą menażką i czekamy aż nabierze masy.
- Długo ta lampa nie utrzyma,
- Trzy, cztery dni słońca, dwa, trzy sztormu. Jutro będzie piąty, tego lepszego.
- Kurde, jeśli nie jutro to będzie pozamiatane, widziałeś jak tam jest w pogodę. Ustać nie można;
- No tak pod warunkiem, że w nocy nie dupnie. Chyba gotowe, kurna nie wiem czy się tym najem...skroimy
potem Snikersa co?
Trzeci maja, słońce nad nami. Napieramy na szczyt. Od samego rana pałujemy po poręczach. Po drodze zwijamy za sobą kilka lin, jako zapas na górne spiętrzenie. Przecież nawet nie wiemy co nas tam czeka. Po dojściu do końca wietrznej grańki zakładamy 40m zjazd urywającą się ścianą. W dole wszystkimi zębami wgryzamy się w pole lodowe. Ponad nami jakieś sto metrów do przesmyku w cienkie kuluary. Te wijąc się giną gdzieś poza naszą widocznością. Piękna nitka lodu jakby przeciągnięta przez wąski przesmyk pomiędzy skałami, przed zjazdem była zupełnie niewidoczna. Teraz natura otwiera przed nami drogę i łamie swoją pogodową zasadę. Cztery dni po załamaniu, piątego nadal jest nieskazitelna lampa!
Wbijam dziaby w lód. Czuję, jak po dziesięciu dniach w pomarańczowej ścianie, w tej bieli moje oczy odpoczywają. Jaaahhhhuuuuu!!! Nie mogę wytrzymać z radości, nie mogę jej utrzymać w ryzach! Chłopaki na dole też, wrzeszczymy jak wariaci na całą Cytadelę. To jest piękno, które przerasta. Nie do objęcia. Krzykacz dochodzi do mnie do stanu, podaję mu śruby. Nawet nie myślę o tym żeby odbierać mu kolejny wyciąg. Razem wiele mamy już za sobą, mówię mu smacznego . Po chwili znów wyjemy , całą trójką na całą dolinę! Jesteśmy nienormalni!!
Linia spadku odłamków lodowych pokazuje nam pozycję Krzyśka. Czujemy już magnetyzm szczytu, choć nadal jest poza zasięgiem wzroku. Po sześciu wyciągach w lodzie, z bijącym sercem stajemy wreszcie na najwyższym punkcie. Granitowy blok na końcu ostrej śnieżnej grani, czego można chcieć więcej. A pod nami... szkoda słów. Alaska, górski dywan. Robimy zdjęcia, topimy śnieg, pijemy herbatę z ostatniej rozerwanej torebki . Kruszymy ostatnie batony i dzielimy równo na trzech. Cały czas żartujemy i klepiemy się po plecach, robimy zdjęcia. Wiem, że nigdy nie będę w stanie wyrazić słowami tego co wydaje się być tak pięknie poukładane w głowie. Zachowane we wspomnieniach obrazy, nigdy nie stracą swojego blasku.
Pod wieczór w wzmagającym się wietrze lądujemy w trzecim obozie. Klarujemy i osłaniamy sprzęt na stanowiskach. Idzie załamanie. Gwałtowne, tak jakby nie mogło już dłużej się powstrzymać. W końcu uderza. Na dobre zaczęło się zaraz po zapięciu portali. Po kilkudziesięciu minutach wszystko dookoła pokrywa się cienką warstwą śniegu i lodu. Napływający od oceanu ostry i wilgotny wiatr przemienia oblicze ściany. Teraz staje się dzika. Wcześniej dobrze już ją poznaliśmy lecz tym razem , rozszalało się na całego. Leżąc w portalach, czujemy jak co chwilę wiatr podnosi nas do góry. Włączamy walkmany. Czas upływa nam na topieniu śniegu i wycieraniu szadzi z wewnętrznych ścian namiotu. Wydychana przez nas para wodna przy temperaturze - 20c od razu zamarza. Łopoczące ścianki namiotu od razu strącają ją na nas , w środku zaczyna padać śnieg. Zaczynają dręczyć mnie niespodziewane odmrożenia. Patrząc na mój duży palec u nogi nie mogę uwierzyć, że odmroził się po nocy w śpiworze. Godzina masażu skutecznie przywraca w nim krążenie. Od tej chwili stajemy się bardziej czujni.
Drugiego dnia zapraszamy do nas Dawida , na herbatkę i ciasteczko.
Siedząc całą trójką w portalu kroimy Snikersy na trzy i żartujemy. Pomimo złej pogody, klimat w namiocie jest wprost bombowy! Te czynności określają nasz dzisiejszy rytm dnia i ustanawiają nowe reguły. Krojący batona zjada okruszki... Po dwunastu dniach w ścianie to nie byle co, każdy by chciał.
Mijają dwie zimne noce. Po wyczerpaniu zapasów żywności postanawiamy w końcu pożegnać się ze ścianą i rozpocząć zjazdy do bazy. Najbardziej niewdzięczne jest odkopanie i spakowanie zalodzonego biwaku. Zesztywniałe liny, sprzęt i namioty zajmują w worach o wiele więcej miejsca niż zwykle. Co kilkanaście minut dodatkowo musimy rozgrzewać palce, zwłaszcza u nóg bardzo szybko tracą czucie. Przed południem po kilku godzinach walki wpinam w końcu przyrząd do liny i rozpoczynam pierwszy zjazd. W ciągu najbliższych 14 godzin po których osiągamy podstawę ściany nieustannie zasypywani jesteśmy przez pyłówki. Niejeden raz spoglądając w górę obrywamy orzeźwiającą dawką zimnego pyłu. Niezły czad. W końcu po dwunastu dniach akcji w ścianie stajemy wyczerpani przed bazą. Namioty są niemal całkiem zasypane i połamane. Od razu zabieramy się za naprawę. W pierwszej kolejności odkopujemy oczywiście kuchnie, to co z niej wyrywamy daje nam siłę na dalsze kilkugodzinne odśnieżanie i naprawę namiotu sypialnego. Do śpiworów jak klocki drewna padamy około północy. Dawid szykuje super żarcie, "całego kurczaka" z ekstra dodatkami. Nazajutrz z gęstej mgły zaczyna przebijać słońce.
Spoglądamy na Cytadelę i jeszcze raz przechodzimy ją od dołu. Piękną ma linię.
Zbliżam do niego twarz. Wtulony w nagrzaną skałę z rozpostartymi skrzydłami zamarł w bezruchu. Nagrzewa się w ostatnich tego dnia promieniach słońca, tak jakby miały być one ostatnimi w jego życiu. Wygląda, jakby skamieniał, jakbym dla niego przestał istnieć. Nazajutrz znowu minę to samo miejsce. W nocy przyjdzie załamanie pogody znów rozbije się o Kichatne sztorm z nad oceanu. Zamiast pomarańczowej skały będzie wtedy gruba warstwa lodu. Wisząc na napiętej linie otrząsnę się z zamyślenia i wepnę kolejnego haka do szpejarki.
P.s
Kilka dni przed naszym powrotem do bazy do doliny przybył silny zespół z Anglii. Mike Turner wraz z przyjaciółmi wytyczyli piękną nową lodową drogę w lewej części Cytadeli. Serdecznie dziękujemy im za odkopanie naszych namiotów podczas załamania pogody. Gdyby nie ten gest, niewiele by z nich pozostało.
Marcin Tomaszewski
Serdecznie dziękujemy naszym sponsorom: firmie ALVIKA za odzież i LHOTSE za sprzęt. Wyprawa patronowana oraz dofinansowana jest przez Polski Związek Alpinizmu.
20.12.2013
Misterios! W końcu jesteśmy! Poszatkowani przez moskity, brudni i wymęczeni ale dopięli...
30.12.2013
28 grudnia, w ciągu trzech dni od pojawienia się na miejscu, udało na się dokonać pierw...
31.12.2013
Podnoszę głowę z nad szpejarki. Z perspektywy skierowanego do szczeliny haka spostrzega...
31.12.2013
Wywiad dla Magazynu GÓRY 2013. Odpowiedzi Marcin Tomaszewski oraz Marek Raganowi...
20.12.2013
Supercanaletta bez lodu! To bylo naprawde kilka mocnych dni. Prawdziwy maraton. Podejsc...