18.12.2013
Gdy 10 kwietnia spotkaliśmy się z Markiem Raganowiczem na lotnisku w Londynie dotarło do mnie, że odnieśliśmy pierwszy wspólny sukces. Ruszyliśmy w kierunku naszej ściany. Wyprawę tą organizowaliśmy niecałe dwa lata i wydaje mi się, że ciężko było by wyruszyć szybciej. Pomijając kwestie finansowe najwięcej czasu zajęła nam organizacja niezbędnego sprzętu i przygotowanie taktyczne związane z dotarciem pod ścianę Polar Sun Spire. Naszym celem od początku było wytyczenie nowej drogi. Ściana ta położona w samym sercu Sam Ford Fiord uważana jest za jedną z największych na Ziemi Baffina. Zgodnie z naszymi informacjami na północnej wystawie istniały dotąd jedynie dwie drogi amerykańska i norweska. Oba zespoły wytyczając swoje linie spędziły wiele dni w ścianie uciekając się głównie do techniki sztucznych ułatwień. Obserwując zdjęcia ściany trudno było wypatrzeć jej słabe punkty jednak od razu rzuciła mi się w oczy wybitna formacja skalna ciągnąca się niemal przez całą, dolną część monolitu. Zauważyłem że, wielkie zacięcie w kształcie banana wyprowadza wprost na ostrze grani filara pod ostatnim spiętrzeniem urwiska nazwanym przez nas headwallem. Zdawałem sobie sprawę, że takie wodzenie palcem po zdjęciu może zostać drastycznie zrewidowane przez rzeczywistość … Jak się okazało na miejscu nie było wcale tak źle jak się obawiałem : ) Wracając do naszych przygotowań. Z uwagi, że było nas tylko dwóch mieliśmy sporo obowiązków. Aby zorganizować tak kosztowną wyprawę niezbędni byli sponsorzy wspierający zarówno sprzętowo jak i finansowo. Zdawaliśmy sobie sprawę, że tak samo ważne jak nasze umiejętności będą sprawny sprzęt i odporna na warunki atmosferyczne odzież. W tych kwestiach nie zgadzaliśmy się na żadne półśrodki. Zbierane w ciągu miesięcy informacje o ścianie uzmysłowiły nam na jaki typ wspinaczki powinniśmy się przygotować. Po wspólnej naradzie podzieliliśmy się firmami i rozpoczęliśmy pracę nad naszą drogą. Gdy po wielu miesiącach stanęliśmy w końcu pod ścianą czuliśmy się gotowi. Nie tylko psychicznie ale również sprzętowo. Dziękujemy wszystkim, którzy zapalili się naszym projektem i wsparli nas nie tylko materialnie ale również duchowo. Po przylocie do Ottawy ugoszczeni zostaliśmy przez Daga, kanadyjskiego solistę z którym Regan poznał się w Yosemitach. Po szybkich zakupach następnego dnia wylecieliśmy do Clyde River, małej inuickiej miejscowości z której po dwóch kolejnych dniach przewodnik Levi zawiózł nas skuterem śnieżnym pod ścianę. Patrząc na ogrom północnej ściany nie mogliśmy się doczekać gdy w końcu rozpoczniemy wspinaczkę. Czuliśmy głód tego urwiska i ciekawość czy wybrany przez nas teren okaże się możliwy do przejścia. Oboje mieliśmy nadzieję, że tak właśnie będzie.
W trakcie 24 dni wspinaczki założyliśmy 4 biwaki. Za każdym razem staraliśmy się rozbijać je w miejscach gdzie jest dostęp do sporej ilości śniegu. Co dzień gotowaliśmy posiłki topiąc go w zawieszonej wewnątrz portala kuchence na płynne paliwo. W ścianę zabraliśmy ze sobą cztery pięciolitrowe karnistry. Była to decyzja strategiczna. Każdy z nas miał swoje obowiązki. Podczas gdy ja przygotowywałem porcje żywnościowe na przygotowywany posiłek Regan nabierał śnieg do worka oraz przygotowywał kuchenkę do gotowania. Rano zaczynaliśmy dzień od kawy. To przy niej budziliśmy się z nocnej męki. Nie raz zimno i obolałe mięśnie nie dawały nam w nocy spać. W okresie tym na Baffinie całą noc było jasno. W końcu byliśmy za kołem podbiegunowym. Po kawie przygotowywaliśmy śniadanie. Co dzień w zależności ile nam pozostało prowiantu odliczałem porcje płatków, orzechów oraz suszonych owoców. Po takim posiłku zwykle dopijaliśmy kawę i zbieraliśmy się do wyjścia. Do portala wchodziliśmy w samych botkach, skorupy trzymaliśmy w worze transportowym na zewnątrz. Po wejściu do śpiworów ściągaliśmy je z nóg i suszyliśmy w nogach. Noce były bardzo zimne, najbardziej marzły właśnie nogi. Staraliśmy się owijać je wszystkim co było pod ręką. Nie uchroniło mnie to jednak przed kilkukrotną utratą czucia w palcach. Codzienna kontrola własnego ciała była dla nas priorytetem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że najmniejsze nawet zapomnienie może w jednej chwili zakończyć naszą wspinaczkę. Jedną z naszych zasad było, że zdrowie i bezpieczeństwo są dla nas najważniejsze nie chcieliśmy niczego poświęcać dla tej ściany. Od otwarcia powiek do wpięcia małp w linę mijały zwykle dwie godziny. Wieczorem gdy wracaliśmy do biwaku zaczynaliśmy od gorącego napoju energetycznego, potem smaczny liof a na końcu deser : ) Przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w 3 kg worek z cukierkami. To nimi zwykle zajmowaliśmy się wieczorami ,szczególnie ja ; ) Regan pisał coś w swoim notatniku ja czytałem książkę. Muszę przyznać, że jednym z wiodących uczuć, które nam towarzyszyły był spokój. Dziadki tak już mają, to przychodzi z czasem ; ) Co dzień przeliczaliśmy dni w ścianie i zapisywaliśmy nasze postępy w kalendarzu. Co dzień zastanawialiśmy się czy starczy nam czasu na skończenie drogi. Każdego wieczora ustalaliśmy plan dnia i zwykle były to dwa wyciągi lub wypatrzona formacja. Czasami nam się udawało a czasem nie. Staraliśmy się nie eksploatować naszych ciała na maxa, wiedzieliśmy, że następnego dnia znów bez względu na pogodę będziemy musieli wstać, związać liną i iść do góry. Muszę przyznać, że wiele dni wspinaliśmy się w załamaniu pogody, przy dużym wietrze lub opadach śniegu. Nie raz dostaliśmy mocno w kość ale przytulne wnętrze naszego biwaku dodawało nam sił. Co wieczór mogliśmy zregenerować tam siły podsuszyć nad kuchenką rzeczy, ugotować ciepły posiłek. Z każdym dniem czynności te stały się dla nas coraz bardziej naturalne a świat, który pozostawiliśmy za sobą zdawał się być fikcją… Planując wspinanie całą żywność podzieliliśmy na dwa wory. Jedynkę i dwójkę. Jedynka z założenia miała wystarczyć do headwalla, dwójka na szczyt i z powrotem. Plan ten sprawdził się całkowicie, podejrzewam, że gdyśmy wszystko trzymali w jednym miejscu pod koniec skończyły by się niektóre produkty. W trakcie holowania worów pomiędzy biwakami ustaliliśmy, że ja wyciągam a Regan odczepia. Ten kto myśli, że to drugie jest prostsze jest w wielkim błędzie, współczułem Markowi walki na ostatnich wyciągach w lodówce. Teren ten nastroszony jest wystającymi kamieniami a ciągłe odklinowywanie haczących worów męczy porównywalnie do holowania. Jeśli już wspominam o transporcie to muszę również wspomnieć o dość dotkliwej stracie… Na wyciągu nad drugim biwakiem wypiął mi się z karabinka jeden bloczek wchodzący w skład zestawu do holowania. Od tamtej pory, za karę zmuszony byłem ciągnąć flaszencugiem przez karabinek. Nie było to za przyjemne tym bardziej, że do kolejnego biwaku mieliśmy dziewięć długich wyciągów… Zerwałem tą metodą dwie liny. Z każdym ruchem mogłem obserwować jak pęka koszulka liny trącej o karabinek. Na samych rdzeniach lina miała nawet lepszy poślizg : ), potem również i one pękały jeden po drugim… Oczywiście nie zagrażało to w żaden sposób naszym bagażom…. Czułem się jak galernik, nuciłem nawet pod nosem pasujące do okoliczności shunty.
Samo wspinanie na naszej drodze dało nam wiele radość. Pomimo, że nie trafiliśmy na szczególnie trudne miejsca to jednak każdy wyciąg miał w sobie coś szczególnego. Najbardziej niesamowite było to, że formacje, po których wodziłem palcem na zdjęciu mogłem przejść w naturze i co najważniejsze nie zawiodłem się na nich! Kolejną niesamowitą rzeczą był nasz cam o rozmiarze 6. Przed wyjazdem długo zastanawialiśmy się czy nam sie przyda. Na miejscu okazało się, że korzystaliśmy z niego niemal na każdym wyciągu. Pozostałe camy i alieny również wykorzystywane były niemal na każdym wyciągu, nie raz zdarzyło mi się zjechać niżej aby wydobyć brakujący rozmiar. Po kilku dniach wspinania oboje wpadliśmy w rytm, nie była to jednak monotonia. Stojąc na stanowisku lustrowałem nad sobą skałę, układałem w głowie asekurację i sortowałem w odpowiedniej kolejności sprzęt . Czułem się jak krawiec, który jednym rzutem oka jest w stanie podać wszystkie wymiary swojego klienta. To było piękne. Pielęgnując polską tradycję nie mogliśmy również zapomnieć o jedynkach : ) Zawsze czułem do nich sentyment. Zabraliśmy ich ze sobą 60 szt. To również była dobra decyzja. Korzystaliśmy z nich na niemal każdym nawet „ajedynkowym” odcinku drogi. Ciekawostką jest fakt że w trakcie wspinaczki wbiliśmy jedynie kilka knifów… Haki te nie sprawdzają się jednak w kruchej i czasami luźnej skale. Jedynki za to siadały dość pewnie. Zdarzało się też, że wbijając je w zalegający w cienkich rysach piach wyciągane były jedynie lekkim szarpnięciem za ekspres. Dla przykładu na niepozornie wyglądającym wyciągu A3, w bananie, który z początku oceniłem jako klasyczny wbiłem ich w taki piach około dwadzieścia pięć pod rząd. W miejsca w których szczeliny były zbyt cienkie wbijaliśmy z kolei beaki. To również była nasza tajna broń! Doskonale sprawdzały się również w głębszych szczelinach „pracując” jako lekko zahaczone skyhooki. Podsumowując Superbalance jest raczej cienką drogą… tzn na cienkie pionowe haki ; )
Odcinki klasyczne z kolei były dość dziwne. Często bez ewidentnych pęknięć i lodu. Szczególnie w bananie, z szczelinami wypchanymi zmrożonym piachem w który nie dało się zbyt dobrze wbić dziaby. Pamiętam moje zdziwienie gdy poleciałem głową w dół wypadając z zaklinowanych po styliska dziab. Jak to się stało? Szczeliny w których były zaklinowane jakby rozszerzyły się i przestały istnieć. Zatrzymałem się ocierając niemal nosem o półkę skalną… Miałem dużo szczęścia. Oboje z Reganem dawaliśmy z siebie wszystko. Każdy miał swój dzień na prowadzenie, czasami wymienialiśmy się po jednym wyciągu. Nie sposób opisać w kilku zdaniach tego co przeżyliśmy na tej ścianie. Wielokrotnie na prostych wyciągach zmuszeni byliśmy odkopywać szczeliny spod osypującego się nieustannie śniegu. Rozkuwać i czyścić je czekanem co bardzo spowalniało wspinanie. Każdy z nas miał swoje momenty grozy. Teren w wielu miejscach był bardzo kruchy. Odpęknięte płyty, wmrożone w ścianę kamienie powodowały, że do wyceny naszych wyciągów dodawaliśmy literkę R czyli niebezpiecznie. Droga ma charakter typowo zimowy, przypuszczam, że latem może całkowicie zmienić swój obraz. Niektóre odcinki mogą okazać się pionowym rumoszem skalnym.
Na naszej drodze zostawiliśmy za sobą trzydzieści spitów stanowiskowych, niezbędnych do zakładania poręczówek oraz holowania sprzętu. Na trzech wyciągach zmuszeni zostaliśmy także do wbicia w sumie piętnastu nitów. Długo zastanawialiśmy się czy je użyć. Na dwóch wyciągach podyktowane to było bezpieczeństwem (13 szt.). Był to jedyny sposób aby obejść wmrożone w przewieszonym suficie kamienie lub odpadniętą stojąca luźno na stopniu płetwę. Dwa ostatnie nity zostały wbite przez Regana na najtrudniejszym wyciągu drogi A4. Dodam tylko, że było to absolutne, podyktowane brakiem rzeźby minimum. To była naprawdę piękna robota, miło było oglądać Marka w akcji. Ryzykowne heady, skyhooki i beaki. Czyszczenie tego przewieszonego wyciągu nie zajęło mi zbyt wiele czasu : ) Poza tym miejscem zmierzyliśmy się również z kilkoma odcinkami A3 oraz wieloma A2. Wszystkie miały bardzo urozmaiconą asekurację i wymagały dość sporej wyobraźni.
Trudności drogi nie były dla nas tak bardzo istotne jak całokształt przedsięwzięcia. Nie szukaliśmy ich, wręcz przeciwnie staraliśmy się odnaleźć najbardziej logiczne i naturalne rozwiązania. Formacja, którą udało nam się poprowadzić nową drogę wydaje mi się jedną z najlogiczniejszych w ścianie. Śmiałem się często w duchu myśląc, że wspinamy się po takim „Stanisławskim” na Baffinie : ) Wydaje mi się, że gdyby stanął pod ścianą wybrałby właśnie tą samą linię. Bardzo się cieszę, że udało nam się rozwiązać tą formację. Mieliśmy dużo szczęścia.
Wspinając się ponad ostrzem filara dwukrotnie przecięliśmy drogę norweską, nie czuliśmy jednak presji. Nasza droga sama poprowadziła nas przez ścianę i logicznie odbiła od przebytego przez Norwegów terenu. Cieszę się, że nad przewieszoną płytą uciekli w lewo, pozwoliło nam to zmierzyć się z jedną z najpiękniejszych formacji w ścianie. Areną. Na szczycie stanęliśmy 7 maja. Długo krzyczeliśmy ze szczęścia. Dotarliśmy do kopczyka ustawionego przez pierwszych zdobywców ściany. Dołożyliśmy do niego swój kamień.
Gdy zamknę oczy mogę przejść całą drogę wyciąg po wyciągu. Metr po metrze. Wiem, że tak prędko o tym nie zapomnę. Więcej szczegółów z naszej wyprawy można znaleźć na naszych stronach. Zapraszamy!
www.reganclimbing.com oraz www.4zywioly.net
Serdecznie dziękujemy osobom prywatnym, wszystkim naszym sponsorom oraz Polskiemu Związku Alpinizmu za wsparcie naszej wyprawy.
Marcin Yeti Tomaszewski (Himountain, Edelrid)
Informacja o wytyczonej drodze:
Nazwa: Superbalance
Trudności: VII (skala bigwall), A4, M7+Kotwy stanowiskowe: 30 szt. 10 mm Rivety: 15
szt.Czas: 14.04-07.05.2012, 24 dni, dnia 08.05 zjazdy i zejście ze ściany (droga poprzedników).
Zespół: Marek Raganowicz, Marcin Tomaszewski. Działaliśmy bez żadnego wsparcia czy asysty (np. grupy trekkingowej).
Wysokość: nasza droga licząc długość wyciągów liczy 1775 m, trudno jednoznacznie określić wysokość ściany.
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013