18.12.2013
Również i w tym roku Seerdengpu odparła nasz atak.W drodze powrotnej z wyprawy a trwała ona niespodziewanie długo naszła mnie refleksja o tym jak mała drobnostka, niewielki kamień lub mały cierń mogą w jednej chwili zmienić bieg wydarzeń, przekreślić szanse na sukces. Zmienić system wartości z hobbystycznej walki o szczyt na walkę ze słabościami swojego organizmu. Nawet, gdy przy dobrej pogodzie spełnimy wszystkie fizyczne oraz sprzętowe wymagania by mierzyć się z trudnościami ściany, zawsze może pojawić się to coś. Coś zupełnie niespodziewanego, niepozornego i malutkiego, co uświadomi nam, jacy jesteśmy bezbronni w stosunku do gór i otaczającej nas natury. Już dawno przekonałem się, że nie jestem niezniszczalny, ta wyprawa jest tego dobrym przykładem. Przekonałem się również, że tak jak góry nie dają się ujarzmić tak samo ja nie dam im się łatwo złamać.
Wyprawa na Seerdengpu rozpoczęła się 29 sierpnia. Zaraz po przylocie do Chengdu i powitaniu z przedstawicielem naszej agencji Adam „Siwy” Pieprzyki, Wojtek Wandzel i ja udaliśmy się na zakupy. Po skompletowaniu żywności bazowej zapakowaliśmy cały nasz bagaż do jeepa i wyruszyliśmy w sześciogodzinna podróż do naszej tybetańskiej bazy wypadowej. W trakcie przeprawy przez góry byliśmy świadkami skutków trzęsienia ziemi, które nawiedziło Sichuan kilka lat temu. Zasypane drogi, wystające z kamiennych lawinisk łyżki koparek i poprzewracane, wiszące nad rwącą rzeką domy byłyby doskonałą scenografią do filmu katastroficznego. Format tego zdarzenia dla nas był przytłaczający jednak dla natury ledwie zauważalny i nieuchronny…
Po zaaklimatyzowaniu w tybetańskiej chacie i zaprzyjaźnieniu się z mieszkańcami naszej wioski wynajęliśmy pięciu tragarzy i po dwugodzinnym podejściu założyliśmy bazę w pobliżu naszej ściany. Kolejne dni upływały nam na aklimatyzacji, transporcie sprzętu pod ścianę i przeczekiwaniu ponad tygodniowego okresu niepogody. Kilka wyjść w ścianę kończyło się zjazdem w deszczu lub marznącym śniegu. W trakcie rekonesansu wypatrzyliśmy formację wejściową w główne spiętrzenie ściany, aby ja pokonać zmuszony byłem wbić ponad dwadzieścia jedynek. Nie tak chciałem się na nią wspinać, jednak ze względu na brak lodu nie miałem innego wyjścia.
Przeciągający się okres złej pogody wciąż krzyżował nasze plany oraz opóźniał decyzję wejścia w ścianę. W międzyczasie się wydarzyło coś, co zaważyło na losach naszej wyprawy. Mały cierń wbity w mój palec krył w sobie zalążki tężca, które tylko czekały na najodpowiedniejszy…moment by dać o sobie znać. Tym momentem okazał się właśnie drugi dzień wspinaczki w ścianie. Po pokonaniu ok. 350 metrów skalnego terenu (VII+, A3) zaraz po północy wydarzyło się jednak coś jeszcze… spadający kamień uderzył mnie w tą samą rękę pozostawiając po sobie jedynie lekkie stłuczenie. Po kolejnej godzinie niestety moja doń odmówiła posłuszeństwa, nie byłem w stanie wykonywać nią jakichkolwiek operacji sprzętowych. Powodem nienaturalnie spuchniętego palca okazał się zastrzał oraz infekcja tkanki. Decyzja o odwrocie była dla nas bardzo trudna, niestety nie mieliśmy innego wyboru.
W trakcie kilkunastogodzinnej wspinaczki pokonaliśmy skrajnie trudny teren skalny doprowadzający do bardziej wybitnych formacji na granicy wspinaczki klasycznej. Nie wybraliśmy najprostszej ściany by zdobywać nasz szczyt, jednak najpiękniejszej i najbardziej wymagającej. Wiem, że nigdy nie można być pewnym szczytu, nawet, gdy okaże się, że mamy go w zasięgu ręki. Zawsze może wydarzyć się coś, co przekreśli nasze plany i wystawi nas na próbę. Wiem, że południowa ściana Seerdengpu nadal na mnie czeka, tak łatwo jej nie odpuszczę.
Marcin Tomaszewski
HiMountain
www.4zywioly.net
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013