18.12.2013
Już od dawna marzyłem o tym by wygrzać się porządnie w słońcu. Zwłaszcza w środku tatrzańskiej, często halnej i kapryśnej zimy. Muszę przyznać, że do tej pory ”Cztery żywioły” za bardzo mnie nie rozpieszczały. Góry czasami bywają kapryśne i tak już z nimi bywa. A nam, cóż. Pozostaje jedynie cierpliwie czekać i z uporem próbować dalej. Wyżyna Gujańska i rejon Tepui w Wenezueli to dla wielu wspinaczy ziemia obiecana. Miejsce na ziemi w którym w odróżnieniu do pozostałych „żywiołów” nie musimy się już przejmować deszczem, zimnem czy też wiatrem. W porze suchej nie musimy sprawdzać prognoz . Jedynym utrudnieniem może być jedynie nieznośne słońce, które wędrując po błękitnym niebie niemiłosiernie wysysa wodę i energię z organizmu. Przydało by nam się go trochę w środku tegorocznej zimy. Team trzeciego żywiołu wraz ze mną stworzyli: Marcin Szczotka, Jarek Woćko, Wojtek Wandzel (fotograf wyprawy) oraz zaprzyjaźniony wspinacz z Caracas Cheo Garcia. Ta polsko - wenezuelska mieszanka po wstrząśnięciu okazała się mocno wybuchowa. Nie raz pozytywnie podgrzewała do czerwoności i tak gorejący wokół bazy klimat.
Do Caracas przylecieliśmy wczesnym popołudniem. Po wyjściu ze strefy przylotów od razu natknęliśmy się na Cheo. Dotąd znaliśmy się jedynie z maili dlatego, nie do końca wiedziałem jak wygląda …bez kasku. Muszę przyznać, że po podróży byłem na tyle nieprzytomny, że dopiero po chwili dotarło do mnie to co się dookoła dzieje. Cheo niewiele mówiąc wziął na plecy nasze osobiste plecaki po czym zniknął w dżungli przejeżdżających samochodów. Po chwili przerażeni spojrzeliśmy po sobie, czy aby na pewno to był nasz Cheo? Zanim na dobre wpadliśmy w panikę pojawił się ponownie. Okazało się, że nasz przyjaciel pobiegł tylko załatwiać transport do swojego domu, w którym jeszcze tego samego wieczora ugościł nas jakbyśmy byli członkami rodziny. W trakcie wyprawy bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Po trzech dniach dotarliśmy do Santa Elena, niewielkiego graniczącego z Brazylią miasteczka. Po szybkich zakupach pojechaliśmy na pobliskie lotnisko, na którym czekały już na nas dwa samoloty do Junek, małej Indiańskiej wioski położonej u podnóża Acopan Tepui. Upakowani w dwie „cesny”, po niespełna trzydziesto minutowym locie wylądowaliśmy na wysuszonej, zbitej glebie sawanny. Obraz „zaginionego świata” niewiele odbiegał od moich wyobrażeń. Pustkowie, słońce i słomiano błotne chaty z widokiem na płaskie wierzchołki Tepui.
Nasze oczy od razu skierowały się na ścianę. Znając topografię Tepui od razu wiedziałem na którą część masywu skierować swój wzrok. Od samego początku moją uwagę przykuwały potężne okapy na jednej z dwóch największych ścian. Przeglądając dostępne w Internecie materiały trudno było ocenić w jakim są stanie, czy są lite i jaką mają rzeźbę? To wszystko miało się okazać dopiero w trakcie wspinaczki. Po dwóch godzinach karawany z Junek dotarliśmy do bazy. Położona przy niewielkim potoku na skraju dżungli idealnie spełniała swoją funkcję. Drzewa pochylające się nad mesą w ciągu dnia doskonale chroniły przed żarem tropikalnego słońca. Płynący w okolicy kamienny potok i bliskość sawanny z widokiem na ściany doskonale urozmaicały okolicę. Aby dotrzeć pod ścianę wynajęliśmy Leonardo, miejscowego przewodnika, który sprawnie wyciął nam ścieżkę pod główne jej spiętrzenie. Uwielbiam zadzierać wysoko głowę i obserwować majaczący ponad głową szczyt. Uwielbiam w myślach wytyczać nową drogę. Obserwować formację i mieć poczucie, że jestem w stanie się z nimi zmierzyć. Uwielbiam czuć w sobie wiarę, pomimo tych wszystkich poniesionych w trakcie mojego wspinania porażek. Po krótkim rekonesansie pokonaliśmy pierwsze dwa wyciągi drogi. Pierwszy będący swoistym łącznikiem z dżunglą wiódł wnętrzem wilgotnego, głębokiego komina. Nie należał do najprzyjemniejszych. W trakcie wspinaczki wzdłuż wiszących w zasięgu ręki lian naszła mnie refleksja. Czy wchodzenie po nich mógłbym sobie zaliczyć i jak je wycenić? Trudno sobie wyobrazić bardziej logiczny i zgodny z naturą sposób przedzierania się do góry. Objuczony wiertarką nie potrafiłem również oprzeć się wrażeniu, że jestem tam intruzem. Agresywnie wdzieram się w naturę, nie mając w zasadzie do tego prawa. Wspinaczka sportowa rządzi się jednak innymi zasadami. Ale również z nimi nie należy przesadzać. Czy postępy na drodze i sam sukces powinny być uzależnione od stanu akumulatorów? Na pierwszym stanowisku huk wiertarki płoszy przyglądające mi się w zaciekawieniu kolibry. Robi mi się trochę przykro. W bazie dołączyło do nas kilku małych przyjaciół. Wyczuwające świeżą krew, odporne na wszelką chemię moskity regularnie upuszczały nam krwi. Wszędobylskie mrówki niestrudzenie wynosiły nasz prowiant z obozowej kuchni a anonimowy włochaty stwór uparcie nocami rozpracowywał nasze worki z jedzeniem. Prawo dżungli wyczuć można było na każdym kroku. Dzięki Cheo nawiązaliśmy dobre kontakty z Indianami. To od nich kupowaliśmy świeże mięso oraz banany. Czasami spotykaliśmy ich przesiadujących w milczeniu przed naszymi namiotami. W trakcie kolejnych dziewięciu bezdeszczowych dni całkowicie skupiliśmy się na wytyczaniu nowej drogi. Prowadząc kolejne wyciągi wspólnie ocenialiśmy ich urodę i możliwości asekuracji. Na odcinku pierwszych pięciu długości liny ze względu na lite płyty zmuszeni byliśmy wywiercić najwięcej spitów. Na tym odcinku napotkaliśmy również największe trudności wraz z kluczowym miejscem w okapie. Wyciąg ten przedstawiał się wręcz niesamowicie. Kilkunasto metrowe podejście pod krawędź dachu , którego największym utrudnieniem było gniazdo boleśnie gryzących mrówek wieńczył piękny siłowy ruch z uciekającymi w powietrze nogami. Wyciąg ten kończył piętnastometrowy siłowy trawers na krawędzi okapu. Skała z której wzniesione są Tepui charakteryzuje się niespotykaną wręcz twardością. Kwarcyt z którego jest zbudowana charakteryzuje się nie tylko doskonałym tarciem ale również sporą twardością. Niestety dość szybko przekonały się o tym również nasze wiertła. Pomimo częstego chłodzenia wystarczały jedynie na sześć 7 cm otworów.
Prowadząc poszczególne partie ściany miałem wrażenie, że na tej Tepui jest miejsce tylko na jedną drogę. Lawirując pomiędzy kruchą i porośniętą skałą wykorzystaliśmy niemal wszystkie najciekawsze jej fragmenty. Tamtejsze ściany nie są idealne. Jest w nich sporo kruszyny i roślinności . Nie raz napotykaliśmy na swojej drodze gniazda wściekających się szerszeni, które zmuszały nas do zmiany linii drogi. Zresztą wcale im się nie dziwię. W końcu to my byliśmy dla nich intruzami, bandą „warczących” dzięciołów. Gdy dotarliśmy do największego pasma okapów okazało się, że ich powierzchnia jest jednak zbyt krucha i skąpo urzeźbiona pod przejście klasyczne. Postanowiliśmy obejść je z prawej. Górne partie drogi posiadały już lepszą rzeźbę dzięki czemu wiertarki używaliśmy głownie do budowy stanowisk.
W trakcie wyprawy działaliśmy w dwóch a w zasadzie trzech zespołach. Wraz z Marcinem stworzyłem grupę szturmowo-udarową. Jarek z Cheo zabezpieczali tyły, obijali lub prowadzili zaporęczowane wcześniej wyciągi. Team zamykał Wojtek i jego aparat. To był chyba dla niego najlepszy partner z którym co dzień znikał na wieczorne sesje. Wszyscy członkowie wyprawy zrobili co trzeba, dzięki czemu prace nad droga postępowały zgodnie z zasadami bhp oraz naszymi wcześniejszymi przewidywaniami.
Po poprowadzeniu dolnej części drogi przenieśliśmy się z Marcinem na półkę w połowie ściany z której po dwóch dniach wspinaczki w stylu on sight osiągnęliśmy płaski jak stół szczyt Acopan Tepui szczyt. Uroda skały na tym odcinku to było to czego szukaliśmy na tej wyprawie. Piękna lita skała z niezłą asekuracją i sprawiającymi przyjemność trudnościami (7a). Po obiciu stanowisk i zaporęczowaniu większości drogi dwa dni później szczyt osiągnęli również Cheo i Jarek. Ze szczytu Tepui rozpościerał się widok na okoliczne ściany oraz rozsiane po sawannie chaty Indian. Kilka dni później po zwinięciu sprzętu ze ściany oraz przetransportowaniu go do bazy rozpoczęliśmy przygotowania do drogi powrotnej. Tym razem trasę do Santa Elena zamierzaliśmy pokonać drogą lądową. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że to był strzał w dziesiątkę. Jeśli istnieją gdzieś na świecie magiczne miejsca, to z pewnością stąpałem wtedy po kilku z nich. Aby dotrzeć do cywilizacji kilkakrotnie zmienialiśmy łupane z cedru łodzie i zamawiane droga radiową ciężarówki. Czekając na nie w środku opustoszałej sawanny za każdym razem miałem wrażenie, że świat o nas zapomniał. Jednak po powrocie do domu zdałem sobie sprawę, że jest dokładnie odwrotnie. To my zapomnieliśmy o nim.
Marcin “Yeti” Tomaszewski, wwwgeronimo.civ.pl , HiMountain, PZA
„Misterios”, Acopan Tepui, Wenezuela. Trudności 7c max, 7obl., 16 wyc. 630m.
Sprzęt: dwa komplety „Camów”, jeden komplet „kości”, podwójna lina 60m.
Wielkie podziękowania dla Cheo Garcia www.climtepuyes.com pomoc w realizacji naszego celu.
Więcej o projekcie „4 Żywioły” na stronie www.czteryzywioly.net
Marcin Tomaszewski
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013