18.12.2013
Za każdym razem, gdy wyjeżdżam w Tatry przebywam jedną ze swoich najdłuższych dróg. O dziwo poprzedza ona wszelkie etapy związane ze wspinaniem. Męczące podejścia, rytualne szpejenie pod ścianą czy nawet czujny sen przed poranną pobudką. Moja prawdziwa droga w góry zaczyna się już na drugim krańcu polski. Wielokrotnie bywa tak, że nieprzerwana żadnym snem kończy się dopiero po zakończeniu wspinaczki.
W przeciągu ponad piętnastu lat wspinania w Tatrach ze względu na tą właśnie odległość zdołałem wypracować kilka sposobów na szybkie wypady w góry. Czasem zastanawiam się jakby to wszystko wyglądało gdybym mieszkał nieco bliżej. Pierwszy z nich, nie raz z powodzeniem, stosowałem, gdy z różnych względów nie dysponowałem zbyt dużą ilością czasu. Wygląda on następująco. Na dworcu kolejowym w Szczecinie pojawiałem się zwykle po pracy około godziny 18. Gdy następnego dnia w południe meldowałem się w chatce często witał mnie szczery, czasem tajemniczy uśmiech Ascety. Pełniąc w tamtych czasach funkcję stałego rezydenta i zarazem kasjera bazy zimowej PZA zobowiązany był zapytać na ile nocy przyjechałem. Muszę się do czegoś przyznać. Wielokrotnie nie płaciłem ani grosza, ponieważ już przed dwudziestą drugą tego samego dnia wybierałem się na drogę. W ten właśnie wyrafinowany sposób oszczędzałem nie tylko czas i pieniądze. Noce w chatce nie zawsze sprzyjały wczesnemu wstawaniu i dobrej regeneracji. Gdy wszystko w górach układało się do snu ja wygrzebywałem się ze swojej nory i stopniowo oswajałem wzrok do ciemności. Samotność w górach bardzo mi odpowiada, pozwala w całości skupić się na drodze. Pamiętam jeden z sylwestrów jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. O pierwszej w nocy spakowałem plecak i wyszedłem na wspinanie. Z każdym krokiem oddalałem się od pewnej ważnej migoczącej w ciemności kropki. Tym światełkiem była impreza w Moku, wokół mnie panowała całkowita cisza. Gdy przed południem skończyłem ostatni wyciąg ponownie spojrzałem za siebie. Małe zaspane punkciki powoli wysypywały się na plac przed schroniskiem. Byłem dumny z siebie. Czułem, że nie przespałem bardzo ważnej nocy a droga, którą zrobiłem stała się ważniejsza niż świadczyły o tym przewodniki.
Zastanawiam się jak chronologicznie poukładać moje tatrzańskie wspinanie. Przetrwałem okres nauki i następujący po nim brawury. Bywały lata, w których nie mogłem psychicznie pozbierać się pod ścianą, wtedy nietrudne nawet drogi stawały się barierą nie do pokonania. W przeciągu kilkunastu lat wiele się zmieniło jednak niektóre rzeczy pozostały niezmienne. Więc znów się przyznaję. Moją najmocniejszą stroną zawsze była ignorancja. Nie w stosunku do ludzi, lecz do trudności i powagi gór. To ona niwelowała mój strach i bagatelizowała mity o drogach. Była małym, lecz ważnym trybikiem mojego spojrzenia na góry. Ignorowałem to, co się do mnie mówi, gdy w drugim zimowym sezonie wychodziłem solo na Wisha. Pamiętam troskę w oczach starszych kolegów. Wypytywali mnie o drogi, które miałem już za sobą, badali moje doświadczenie, którego wtedy nie było. A ja w taki właśnie sposób je wtedy budowałem. Ignorancja pozwoliła mi mierzyć się z drogami, które mnie wtedy przerastały. Po wielu porażkach zacząłem powoli realizować niektóre projekty. Na samym Wishu przeszedłem jedynie dwa wyciągi, z czego jeden niemal cały spadłem. Wcale się tym nie zraziłem, tak rodziła się moja tatrzańska obsesja,. Najniebezpieczniejszymi latami były te, w których ignorancja spotkała się z brawurą. Dużo wtedy solowałem. Nie tyle całe drogi, co prostszy teren pod nimi lub po kluczowych trudnościach. Teren, na którym wcześniej odpadałem zacząłem przechodzić na żywca. Wszystko po to by zyskać na czasie. Przejście w zimie ciemnego żeberka uświadomiło mi, że podążam drogą do nikąd. Od tamtej pory powoli odzyskiwałem rozum i wyobraźnię. Mijały kolejne lata. Przekątna Polski była mi wierna tak jak ja górom. Pomiędzy okresami nauki, brawury i doświadczenia nadchodziły chwile, w których padałem pokonany na kolana. Muszę przyznać, że takich momentów było wiele i to z nich właśnie czerpałem energię na realizację swoich projektów. Wtedy też niejednokrotnie naradzały się. Czy człowiek szczęśliwy i spokojny chce czegoś więcej? Nie zawsze. Wspaniale jest czasem pocierpieć, to może być bardzo inspirujące. Co czułem, gdy kończyłem niektóre drogi? Niedosyt. Zawsze brakowało mi kropki nad i zwłaszcza po kończeniu dróg na Zerwie, nad którą przecież można wspinać się jeszcze wyżej. W takich chwilach żałuję, że nie jestem mocniejszy, a chciałbym.
Jaką rolę przez te lata odgrywał sprzęt.? Cóż nigdy nie byłem z nim na bieżąco. Do samotnej asekuracji używałem zwykłego prusika. Uważałem, że umiejętności są najważniejsze. Jednak czas pokazał, że i w tej kwestii byłem w błędzie.
Zastanawiałem się nad kamieniami milowymi mojego tatrzańskiego wspinania. Z pewnością pierwszym był właśnie Wish. Marzenie przejścia tej drogi towarzyszyło mi przez lata. W trakcie drugiej próby, w której towarzyszył mi Marcin Michałek droga ponownie pokazała kły. Dostałem spadającą taflą granitu w ramię, polała się krew. Tamten dzień zakończyłem nie na szczycie, lecz w szpitalu. Nie byłem wściekły. Nim wyszedłem na Krupówki znów miałem na nią ochotę. Pokonanie jej nabierało zupełnie innej wartości. Miałem w sobie bezczelną pewność, że prędzej czy później i tak będzie moja. Nie mogłem się już doczekać. W następnym sezonie z Kubą Radziejowskim pokonaliśmy ją w jeden dzień a cały następny słuchałem Pink Floydów…. Kolejną ważną drogą była dla mnie Busido, również na Kazalnicy. Stojąc pod ścianą czułem się jak prawdziwy wojownik, bez spitów, bez przygotowania, od dołu, bez taryfy ulgowej. Czułem się czysty. Podczas wspinaczki towarzyszyła mi pewna refleksja, na którą natknąłem się w ostatnio przeczytanej książce. „Busido. Jest to siła wejścia bez wahania na drogę, którą wskazuje nam rozum; która każe uderzyć, gdy trzeba uderzyć; umrzeć, gdy trzeba umrzeć". Lubię pełne zaangażowanie w drogę. Słowa te pulsowały mi w głowie najintensywniej na drugim wyciągu drogi. Przystając na dobrych klamach znalazłem się pod kluczowym bulderem.. Długi wywarzający strzał do klamki na trawersie Kiełka znajdował się ponad pięć merów nad przelotem z dwóch niepewnych kontrujących się jedynek. Kolejny znajdował się kilka metrów poniżej półki. Nie mogłem się zawahać..
Zastanawiam się jak spuentować moje dotychczasowe wspinanie w tatrach. Przyznam, że dość długo się nad tym zastanawiałem i ciężko mi było dojść do satysfakcjonujących wniosków, co jeszcze bardziej dało mi do myślenia. Być może moja rewolucja jest jeszcze przede mną.
Daleki jestem od jakichkolwiek podsumowań za bardzo skupiony jestem na przyszłości. Zazwyczaj wspominam nie tylko drogi, ale również emocje z nimi związane. Nie nawiązywałem do ewolucji sprzętu, jaka miała miejsce na przestrzeni lat czy historycznej przemianie stylów, które wpłynęły na nasze wspinanie. Tatry nadal oferują nam wiele możliwości. Zapewniam nie są to zwykłe cyfry. Nasza w tym głowa by do każdej z dróg dołożyć coś by stała się bardziej wyjątkowa niż sądzą o tym inni.
Marcin Tomaszewski
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013