18.12.2013

"Emocje"

03.11.2001 Gdzieś pomiędzy Martigny a Zurichem

Podłożyłem polar pod głowę, powracająca myśl porażki zmieszana z szumem silnika ściskała mnie jak w imadle. Już drugi raz złamany przez ponurą zmorę nie mogę zasnąć i trudno mi będzie usnąć ze spokojem jeszcze długo. Wciąż nie mogę tego pojąć, wiem, że już od dawna odkryłem jak ją zrobić choć szaleństwo, które mnie opętało tą drogą wciąż nie pozwala mi tak do końca odpocząć. Sposób na nią tkwi w mojej głowie, trudności są bez znaczenia, nie zdołały mnie dotąd powstrzymać a i tak nie mogę dać jej rady ona wykorzystuje każdy błąd i potknięcie.

Zamykam po raz drugi oczy i próbuję spokojnie pomyśleć, o czymś innym, przyjemnym by choć na chwilę zmienić cierpki smak porażki w ustach. Miarowy warkot silnika wprowadza mnie w letarg. 01.07.2001 Karakorum, Pakistan

Krowie łajno ma swoje zalety, poza tym, że działa odżywczo na szatę roślinną, można całkiem sprawnie napalić nim w piecu. Naszą bazę rozbiliśmy na wielkim trawiastym wzniesieniu pomiędzy wspaniałymi turniami Brak Zankk a Denbor, nieopodal pasł się zagubiony i zapomniany przez wszystkich byczek Teddy. Tak go nazwaliśmy, odtąd należał już do obozowej rodziny. Od kiedy przywieziona przez nas kuchenka benzynowa odmówiła posłuszeństwa jego obecność była dla nas prawdziwym dobrodziejstwem.

Po nieudanej próbie wytyczenia nowej drogi na Amin Brakk przyszło załamanie pogody i zostaliśmy z Krzyśkiem na kilka dni uwięzieni w namiocie. Godzinami układałem w głowie nowy plan działania, co chwilę sprawdzałem stan zachmurzenia z nadzieją na poprawę. Krzysiek trawiony przez miejscową chorobę przez dwa dni nie był w stanie wyjść na zewnątrz, przez ten czas udało mi się jednak wykopczykować doskonałe miejsce do przeprawy przez rzekę lodowcową pod Den Bor. Grając co wieczór w pokera na zapałki co chwilę któryś z nas dostawał po cztery strity pod rząd, a następnego dnia ustał deszcz, sam nie wiem, co było bardziej niesamowite. Uderzyliśmy na Den Bor, wspaniałą ścianę w dolinie Nangmah.

Gdy po trzech dniach harówki wbiliśmy się w ścianę mogliśmy wreszcie z namaszczeniem rozpieczętować nasze zapasy, najlepsze żarcie i prawdziwy propan - butan do gotowania, świat nagle stał się o wiele bardziej cywilizowany i prosty. Z góry rozpościerał się wspaniały widok na całą dolinę, Brak Bzankk oraz na Teddiego, który coraz śmielej każdego dnia dobierał się do naszego namiotu i brezentowych worów z prowiantem.

Wspaniałe trzy filary Den Bor drapieżnie strzelały w górę, nieskalane przez żadnego wspinacza same prosiły się o zdobycie. Wybraliśmy najlogiczniejszą z formacji, środkowy filar, to wspinaczka po ostrzu noża. Dopadające nas nad ranem słońce przez cały dzień wędrowało po ścianie, by w końcu po południu ustąpić wielkiej mrocznej przysłonie ogarniającej ponuro całą dolinę, to był nasz rytm do czasu gdy przyszło załamanie. Tak jak zawsze to bywa na big wall?u mieliśmy z sobą mnóstwo sprzętu, ok. 40 l wody oraz parę niezbędnych drobiazgów, to wszystko wyciągaliśmy za sobą wyciąg po wyciągu do kolejnego biwaku. Skała pozwalała nam tylko na wspinaczkę hakową, smocza łuska na krawędziach szczelin uniemożliwiała niekiedy osadzenie friend?a, przed każdym przelotem dokładnie czyściliśmy szczeliny by nie było niespodzianek. Przez ścianę prowadził nas wspaniały ciąg rys i zacięć podzielony pustkami, przez które rzucaliśmy się w pająkach, to był prawdziwy taniec, skok w niewiadomą, która czekała na nas zaraz za krawędzią ściany. Wszystkie upatrzone przez nas formacje wyglądały na banalne, lecz przy konfrontacji wypluwały z siebie pomarańczowy szlam przemieniając wyimaginowane A1 na A2-3. Pamiętam, jak niewinnie wyglądająca rysa przemieniła się w ziejącego czarną pustką off width?a, nieźle się wtedy nawalczyłem z naszym największym camalotem przepychając go przez kilkadziesiąt metrów po "skórze smoka". Na biwakach było już dobrze, naszą dietę stanowiły smaczne liofilizaty oraz pakistański marsy i snikersy o posmaku mydła, które z pewnością kilka lat temu leżały na półkach w Polsce. Tańcząc w Ciemnościach

Po kilku następnych dniach był już szczyt i wielka radość, odebrałem tę chwilę jako początek czegoś nowego, jakby smak nieznanej potrawy lub też inaczej, nową zadrę w tyłku, bo jak inaczej można nazwać tęsknotę za czymś, czego nie można nawet dobrze objąć umysłem, a tym bardziej dokonać bez zaangażowania się całym swoim życiem. Drogę nazwaliśmy "Tańcząc w Ciemnościach" nazwę nasunęły nam liczne pająki, które zmuszeni zostaliśmy wykonywać pomiędzy urywającymi się szczelinami. Cała droga jest najlogiczniejszą linią na dziewiczej Den Bor i choć skała nie pozwoliła nam na wspinaczkę klasyczną, a ściana nie należy do najpoważniejszych to jednak ma swój niepowtarzalny urok. Przebywając jeszcze kilka dni w dolinie wybraliśmy się z Krzyśkiem do bazy Amerykanów przy ujściu rzeki lodowcowej, czuliśmy się tam trochę jak w małym miasteczku, wielkie namioty, kucharze i dużo żarcia. Nie ukrywam, że naszą jedyną motywacją treku w te rejony było oskubanie westmanów z prowiantu, który nam już się dawno wykończył. W bazie pozostało nam kilka śmierdzących stęchlizną produktów zakupionych w ciemnych uliczkach Skardu. Jak się okazała faceci byli strasznymi wymiataczami z Californii niektórzy z ich mieli po dwadzieścia dróg na El Capie, krzepiące było to, że w tej skale mieli podobne tempo do naszego i tak samo nie widzieli możliwości wspinaczki klasycznej. Wzmocnieni tymi wiadomościami, jak i suszonymi owocami wróciliśmy do naszego namiotu szykując się do przybycia porterów.

03.11.2001 Znów w trzyletnim Fordzie Ani i Kuby, ale już za Zurichem
Poczułem zapach palącej się gumy, klocki hamulcowe forda dostały już nieźle w kość, powróciły stare dręczące mnie myśli, jak to jest, że to co się powiodło tak szybko znika za zakrętami, a ja widzę tylko to co przede mną, ciągnącą się drogę, która jakby nie ma końca. Za kilkanaście godzin znów będę w domu, przeglądać nie spakowany jeszcze sprzęt i przewodniki, czy tak właśnie wygląda nienasycenie? Teraz musi minąć dużo czasu nim znów wyrzuci mnie na ten sam brzeg pod tę samą ścianę. Gdy oglądam się za siebie, Karakorum dawno już znikło za ostatnim zakrętem drogi, znika też satysfakcja z pokonanej drogi, zamiast niej uczucie ostatniej porażki, którą wozić ze sobą będę do chwili aż znów wgryzę się w tą drogę i wreszcie stanę na grani. To mordęga, przez nią trudno jest osiąść spokojnie w jednym miejscu.

27.07.2001 Pakistan z Talibami na pace Wranglera w drodze do Skardu
Do zalewanej regularnie przez wytapianą z lodowca rzekę wioski Kande dotarliśmy z naszą karawaną nieco spóźnieni. Wszystkie jeepy wyładowane już były po brzegi porterami i bagażami wyprawy działającej w sąsiedztwie. Gdy ma się pieniądze można mieć tu wszystko, jeśli ich brak niestety trzeba czekać. Kwitnąc pod drzewem uginającym się pod dojrzewającymi śliwkami czekaliśmy więc na okazję by zabrać się do Skardu. Tuż przed północą zza wzgórza wyłonił się warczący przeciągle Wrangler, to była nasza szansa, ale nie byliśmy jedynymi, którzy zamierzali się nim zabrać, poza nami chętnych było aż dwunastu tragarzy i dwie osoby z wyprawy sąsiedniej, wraz z wszystkimi bagażami. Na pierwszy rzut oka nie mieliśmy wielkich szans, gdyż staliśmy na końcu kolejki. W miarę załadunku okazało się jednak, że wszyscy się zmieszczą.

Ściśnięci jak sardynki pomiędzy tragarzy a kuchenki benzynowe i beczki ze sprzętem ruszyliśmy przez góry. Byliśmy naprawdę wycieńczeni, a w miarę upływu czasu wszystko dokoła zaczęło się zacierać i zlewać. Kołyszące nad nami okapy skalne i strzeliste turnie zdawały się wyrastać przed naszą drogą. Zaczęły stymulować bicie serca, stojący nad nami porterzy śpiewali tubylcze pieśni, a ja nawet nie znając ich języka poczułem historię tego kraju, wieczną walkę i niesamowitą wprost wspólnotę jaką tworzyli.

Niedługo przed świtem dotarliśmy do Skardu, szpaler zamkniętych i opustoszonych straganów oraz całkowita pustka panująca w mieście niczym nie przypominała kwitnącego handlem miejsca, które opuściliśmy miesiąc temu. Pędzące przez wiatr puste reklamówki i całkowita cisza jakby zakorkowała nam uszy, był to jakby kadr z filmu Oliviera Stone?a a ja czułem się jak jedna z jego postaci. Ta noc była magiczna. Ta droga jest bez końca

W głowie mam już spakowany plecak a myślami kilka razy przeszedłem już całą drogę. Czekam już tylko na ten następny raz, podobnie jak każdy Łojant, któremu czasami nie puściło.

Za pomoc w organizacji wyprawy do Pakistanu dziękujemy Polskiemu Związkowi Alpinizmu, firmie Mount & Wawe oraz Wojtkowi Kurtyce za przekazanie wielu cennych informacji.

Marcin Tomaszewski, 2001

Jeśli podobał ci się ten artykuł podziel się nim z innymi.

Twetter Facebook

Inne w tej kategorii

30.12.2013

Wywiad z śp. Wojtkiem Rekinem Wentą

Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...

30.12.2013

Baffin Island 2012 Superbalance, National Geographic Traveler

Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...