18.12.2013

"Tańcząc w Ciemnościach" - Pakistan

"Tańcząc w Ciemnościach" - Pakistan

W lipcu 2001 w dolinie Nangmah w Karakorum w północnym Pakistanie działała polska wyprawa w składzie Marcin Tomaszewski i Krzysztof Belczyński (KW Toruń). Polscy himalaiści w ciągu 8 dni pokonali dziewiczą ścianę Den Bor nową drogą o nazwie "Tańcząc w ciemnościach" o trudnościach VI big wall, VII, A3+, 600m osiągając szczyt dnia 24 lipca. Ściana nazwana została Polish Spire.

Marcin Tomaszewski: Kiedy przed czterema laty ostatni raz widziałem Krzycha, nigdy bym nie uwierzył, że nasze następne spotkanie przypadnie na dzień przed odlotem do Pakistanu. Ostatni rok pokaźnie wypchał nasze skrzynki e-mailowe, przygotowania w sieci dały całemu przedsięwzięciu nowy wymiar, już za kilka dni pasmo Karakorum miało stracić swój cyfrowy obraz, a my mieliśmy zmierzyć się z azjatycką rzeczywistością po raz pierwszy. W Szczecinie na dzień przed odlotem wyłożyliśmy całą kasę na stół, nie jeden wspinacz przy takich widokach wylądowałby tylko w Morskim Oku, lecz my kilka razy byliśmy już w podobnej sytuacji finansowej i wiedzieliśmy, że czasami warto wszystko postawić na jedną kartę. Pakując karty kredytowe z wiarą, że jacyś dobrzy ludzie zasilą nasze konta podczas wyjazdu rozpoczęliśmy podróż. Mając około 30 kg nadbagażu na lot do Islamabadu, co w British Airways kosztuje ok. 600$ musieliśmy nieźle przykombinować, przecież mniej mieliśmy na cały wyjazd! Stojąc przy wadze okuci w koflachy, owinięci w goretexy i z 25 kg bagażem podręcznym podparliśmy nieco kolanem nasze wory transportowe uzyskując tym przepisową wagę. Krzysiek swoim świetnym angielskim zajął panią opowieściami o górach co mu tak świetnie poszło, że już po kilkunastu godzinach znaleźliśmy się wśród wrzeszczących taksówkarzy na lotnisku w Pakistanie. Po dwóch dniach załatwiania formalności pobytowych telepaliśmy się już wypchanym i powiązanym drutem autobusem na Karakorum Highway. Nasz pierwszy cel - Skardu okazał się brudny, lecz na swój sposób ciekawy, tu właśnie, gdy stało się jasne, że w bankach nie honorują naszych kart kredytowych rozpoczęła się walka - w jednej chwili musieliśmy stać się mistrzami targowania, a zarazem lisami wietrzącymi wszelkiego rodzaju okazje. Tym, co znają Pakistan dodam tylko, że musiało nam starczyć na całą żywność łącznie ze szturm żarciem na półtora miesiąca, jeepy do Kande i z powrotem, liny poręczowe, tragarzy, gaz, noclegi, dosłownie na wszystko również na powrót do Islamabadu; a mieliśmy na to tylko 570 dolarów. Będąc po raz pierwszy w tym kraju i nie znając cen, to naprawdę niewiele. Dwa dni robiliśmy te wszystkie zakupy po kilka razy wracając do większości sprzedawców z wiarą, że w końcu spuszczą z ceny. Nie do wiary jak wielką zatwardziałość i nieustępliwość tubylców byliśmy w tym czasie skruszyć. Rozmawiając z Amerykanami porównaliśmy nasz budżet i ceny, za nasze pieniądze nie poradził by sobie nawet jeden mając 50% bonifikatę na wszystko! Byliśmy gotowi na wspinanie. Byliśmy w Kande pod samymi górami. Po kilkugodzinnych, wielokrotnie zrywanych i ponawianych pertraktacjach z Sardarem (przewodnik) i Porterami uzgodniliśmy w końcu cenę za karawanę. Nasz Sardar poprosił nas tylko, żebyśmy nie mówili innym wyprawom ile zapłaciliśmy, przy naszym niewielkim dofinansowaniu było to niestety wszystko, na co było nas stać. W końcu wraz z sześcioma miejscowymi po dwudniowej karawanie dotarliśmy do Amin Brakk base camp.

Krzysiek Belczyński: W końcu docieramy do bazy! Wokół piętrzą się szczyty, które dotychczas znaliśmy tylko ze zdjęć Wojtka Kurtyki i relacji internetowych wypraw amerykańskich i hiszpańskich. Wygląda to wszystko wspaniale, zawieszone u nieba lodowce spływają z sześciotysięcznych szczytów, a pod nimi szereg granitowych, szaro-żółtych big walli. Tuż koło bazy stoi 500 metrowy Brakk Zank z czterema drogami, 2 koreańskie, angielska i hiszpańska. Po drugiej stronie za rwącą górską rzeką stoją trzy wspaniałe filary Den Bor - ich zachodnie strzeliste ściany spadają 600 metrowym urwiskiem w kierunku bazy. Nie możemy uwierzyć, że Den Bor jest jeszcze niezdobyty, jednak nasi miejscowi przewodnicy upierają się przy swoim i twierdzą, że jeszcze żaden zespół nie poważył się na którykolwiek z trzech filarów. W górnym piętrze doliny nad kamienisto-lodową moreną stoi potężny Amin Brakk i sąsiedni trochę niższy Nazar Brakk. Rozbijamy nasz jedyny dziurawy namiot, wieszamy polską flagę i baza na 4300 m.n.p.m uż stoi gotowa. Dzicy odeszli, wokół cisza, my i góry. We znaki daje nam się wysokość, mi po kilku godzinach i kilku aspirynach ból głowy ustępuje, Marcin schodzi natomiast kilometr niżej by szybciej złapać klimę, wysokość dała mu się we znaki. Wraca na drugi dzień pełen sił i optymizmu. Wkrótce staniemy pod największą z tutejszych ścian Amin Brakk. Ładujemy w plecaki trochę sprzętu, raki, dziaby, trochę lin i ruszamy w wydawałoby się godzinny marsz pod ścianę. Po czterech godzinach dyszenia i niekończących się osypiskach moren docieramy na koniec lodowca pod samą podstawę ściany Amin Brakk.

M.T: Gdy zadzierając wysoko głowy spoglądaliśmy na szczyt, a Krzysiek zaczął porównywać ścianę do El Capa, z nostalgii wyrwało nas kilka spadających kamieni. Zaopatrzeni w lornetkę zlustrowaliśmy monolit. Niewyraźne, lecz wydawałoby się głębokie formacje doprowadziły nas w końcu do wielkiego zacięcia ciągnącego się kilkaset metrów, dalej drogę prowadziło kilka następnych formacji zwieńczonych potwornym okapem. Poezja, lecz pierwsze trzysta metrów nadal wydawało nam się niewyraźne i z pewnością było kluczem do drogi. Minęło kilka transportowych dni, chudsi o kilka kilo wbiliśmy się w końcu z całym bajzlem w ścianę. 75 litrów wody miało starczyć na dwudziestodniową akcję w ścianie, a całość ważyła ponad dwieście kilo i była dość nieporęczna. Na pierwszy ogień poszedł dwustumetrowy wytopiony mixt, luźne płaty lodu i śniegu na osypującym się stoku, co z daleka wyglądało mi na bułkę z masłem. Dwa przeloty na tym odcinku i stany na wykopanych platformach nie pozwoliły mi na tym odcinku na popełnienie błędu. Po kruchym progu skalnym przypominającym biblioteki na Eigerze, pochylił się nad nami wreszcie nieskończony monolit. Pierwszy przyatakował Krzysiek, z niepokojem obserwowałem jego taniec w odstrzelonym zacięciu, które z dołu wydawało się częścią ściany, co chwilę przelatywały mi koło stanu luźne bloki skalne. Po wielkiej ucieczce kilka metrów w prawo trzema bad hookami w przewieszonej płycie nad okapem wszedł w upatrzone z dołu formacje. Niestety wszystko leciało w dół, "expanding!" - wrzeszczał co chwilę z góry Krzysiek. To oznaczało jedno - wiercenie pomiędzy luźnymi formacjami, tylko ile, wyciąg, dwa - to miało się okazać na końcu wyciągu. Omijając wszystkie zaciątka, którymi chcieliśmy napierać na zmianę wybiliśmy kilkadziesiąt dziurek pod talona i inne patenty by dotrzeć do stanu. Nad nami monolit z przyklejonymi taflami granitu, pękło nam najważniejsze wiertło, a tu trzeba by tak z pięć sześć wyciągów.... ścisnęło nas w gardle, rozsądek zmierzył się z chłodną kalkulacją i definicją etyki w alpinizmie. Rozdarci z żalu, zrzuciliśmy liny na dół i rozpoczęliśmy odwrót - tylko tak mogliśmy zaoszczędzić siły na inną ścianę. Marzyliśmy o pięknej logicznej linii, gwałt na Amin nie był w naszym stylu. Ta sytuacja dodała mi tylko sił do kolejnej wspinaczki, której nie mogłem się już doczekać. Wzrosło w nas ciśnienie, chęć wspinania, do tego stopnia, że postanowiliśmy zejść z całym sprzętem na jeden raz. Z 70 kg worem zataczając się kluczyłem pomiędzy morenami myśląc tylko o wbiciu się w kolejną w ścianę, nałożyłem sobie ostre tempo, tak jakby te wszystkie big walle miały za chwilę gdzieś odpłynąć odbierając nam ostatnią szansę na zrobienie wymarzonej nowej drogi w Karakorum. W bazie byliśmy chwilę przed zmrokiem. W środku nocy ze snu wyrwały mnie ryki niedźwiedzia, zerwałem się nerwowo ze śpiwora i szukałem po omacku czołówki. Namiot był otwarty, rany boskie pomyślałem, tylko nie w ten sposób, przekręciłem czołówkę. W jej świetle ukazały się plecy Krzycha wychylonego z namiotu i moje buty pod ostrym ostrzałem. Prawdziwa rewolucja w żołądku mojego partnera wstrzymała akcję na dwa deszczowe dni. Sytuacja przedstawiała się o wiele poważniej niż przypuszczałem.

K.B: O.K., próba na Amin za nami, wstaje kolejny dzień i ruszamy w kierunku filarów Den Bor. Marcin jak zwykle pędzi pierwszy w kierunku rzeki oddzielającej nas od ściany. Rzeka wypływająca z wiszącego nad doliną lodowca okazuje się raczej słabo wkaszalna, więc ruszamy w górę, by szukać przejścia koło samego jej ujścia. Bez zmoczonego tyłka to się nie obeszło, ale jesteśmy już pod ścianą. Na celownik bierzemy środkowy filar, a raczej środkową wieżę Den Bor, która dominuje nad sąsiednimi dwoma spiętrzeniami. Wystawa zachodnia, piękne urzeźbienie, decydujemy się na linię samym środkiem przecinając największy okap w połowie ściany. Szybkie spojrzenie na niebo, lampa, szpej na dupę i ruszamy w pierwszy wyciąg. Marcin podprowadza piątkowym terenem pod lekko wywieszone rysy, spituje stan i już jestem przy nim. Rysy, które wyglądały na ostre i głębokie okazują się teraz dość płytkie i rozwarte na zewnątrz, a co najgorsze kruszą się w środku! No to klasyki byłoby na tyle...

Wyciągam ławy i wyruszam w sześciogodzinny wyciąg nazwany przeze mnie "Dirty dancing"(A3); w rysie nic nie chce siadać, friendy osuwają się wraz z kruchymi ściankami. Cholera. Kilka prób uświadamia mi, że rysę można rozgrzebać, wkopując się w miękką skałę zmieszaną z ziemią na jakieś 5-10 cm! Jedynki i diagonale zaklepuję w szczelinę, upchane ziemią wchodzą jak w plastelinę, ale czy utrzymają? Ziemię mam wszędzie w ustach, w bieliźnie i oczach, ledwo cokolwiek widzę w rażącym słońcu. Rysa wpierw się lekko wywiesza, pionuje i już w lekko położonym terenie, wykończony docieram do drugiego stanu.

Zjeżdżamy na glebę i schodzimy w kierunku bazy na zasłużony odpoczynek. Nasza baza powiększyła się o jeden namiot - do Nangmah zajechał solista z Kanady - Matt Maddaloni. Przeczuwając niechybną dezintegrację naszych zapasów, obudziły się w nas wygłodniałe sępy. Matt z początku również namierzał się na Amin, ale po naszych relacjach szybko sobie odpuścił. Spróbował za to na sąsiednim Nazzar Brakk, jednak po dwóch wyciągach, kilku kamiennych lawinach i paru zaliczonych guzach, zdecydował się po bratersku pociągnąć linę tuż na prawo od naszej, na środkowym filarze Den Bor. Po moich doświadczeniach na "Dirty dancing", Matt pierwszy czy drugi wyciąg swojej drogi nazwał "Underwater World at Altitude", A3+ (Podniebne Akwarium), który to wyciąg robił w goglach i z zasłoniętą twarzą i podobno czuł się zupełnie jak nurek.

Na całe szczęście rysy nad pierwszą, lekko wywieszoną częścią ściany wyglądają dużo, dużo lepiej (może nawet będzie jakaś klasyka?) - zobaczy się jutro, kiedy Marcin będzie poręczować 3 wyciąg.

M.T: Przymałpowaliśmy na ostatni stan, cień Brakk Zank leniwie pełzał po lodowcach, po południu zawsze pokrywa całą naszą ścianę. Z wiarą wbijam się w ninje i napieram ostro na skałę, nie ma to tamto, trzeba załoić. Po paru pierwszych metrach konkurs został rozstrzygnięty i grzecznie przypinam ławy do przelotu. Psia mać, a ja tyle ładowałem na łuku, pomyślałem, krawędzie szczelin kruszą się jak ciastko francuskie, a głębiej też nie jest lepiej, spoglądam porozumiewawczo na Krzycha i zagęszczam ruchy . Dochodzę do gładkiej płyty, tu trzeba zrobić pająka, wiedziałem to już przy lustracji ściany, wychodzę na ostatnie szczebelki ław tak, że widać mi pępek i dobijam spita. Krzychu wypuszcza mnie na dziesięć metrów niżej, a ja zaczymam biegać po ścianie jak oszalały, by wreszcie przyłapać się krawądek i dociągnąć do zacięcia. Po wyjściu kilka metrów ponad pająka, na dwóch na zmianę zakładanych punktach mogę wreszcie zostawić za sobą dobrego diagonala. Na stanie było dość wygodnie, mam na myśli stopień, na którym można było oprzeć stopę, a to już była wygoda. Następnego dnia od samego rana z pasją rzucam się na kolejne stanowiska mozolnie windując wory, cholera, na robocie ostatnio w Szczecinie były to wory z betonem, więc mam wprawę ale zdecydowanie wolę samo wspinanie. Niestety, na big wall'u czynność ta jest wpisana w plan każdego dnia i nawet we dwójkę roboty jest naprawdę po pachy, ale jest to coś, co mi pasuje. Na biwakach najprzyjemniejsza chwila to konsumpcja liofilizata, ale będąc bardzo głodni, kością niezgody stały się dwie różnej wielkości łyżki. Za każdym razem wymienialiśmy się więc nimi, żeby żaden z nas nie był pokrzywdzony. Kolejny dzień to kolejna niespodzianka na jednego frienda, czyli off-width na camlota 5 i tylko czasami mogłem się poratować numerem 4,5. Ohyda, wpierw rysa, potem taki sam okap, przyznam, że było to jednak piękne i trochę sobie na tym wyciągu pokrzyczałem z radości. Po tych 55 metrach czułem się jakbym pół dnia spędził w osuwającym się okopie.

K.B: To jesteśmy w końcu przy okapie markującym połowę ściany. Okap znajduje się na samym ostrzu filara, my mamy stanowisko z lewej strony ściany w szarych płytach. Kilka ruchów na knife'ach doprowadza mnie na ostrze filara, robię wahadło z ostatniego haka i przewijam się w żółty, kruchawy granit prawej strony ściany. Tuż spod okapu biegnie w dół rysa, nią jak po sznurku wchodzę w okap.

Sam okap jest przecięty jak nożem. W jego lewej części biegnie idealna rysa o szerokości około 10 cm. Cholera, mamy tylko 2 tego rozmiaru friendy... do mnie dobija i zanim zdążyłem się obejrzeć znika mi u góry, za niewielką przewieszką. Zaczyna lać - a jednak.

Bujając się w powietrzu, przesuwam te nasze 2 friendy dalej i dalej od bezpieczeństwa ściany. Okap ma z 7-8 metrów wysięgu i na krawędzi zostawiam jednego frienda. Za okapem ściana się kładzie, ale, cholera, rysa jeszcze się rozszerza. Znowu idę na 2 friendach, tym razem naszych największych gigantach (4,5 i 5 Black Diamonda). Po kilkudziesięciu metrach na 2 przelotach kończą mi się nerwy i zakładam stan. Trzeba go trochę oczyścić, spuszczam się w dół telewizor czy da, wbijam spita plus kilka haków i tuż na końcu 6 wyciągu zakładamy naszą wiszącą bazę, skąd będziemy poręczować i uderzać później na sam szczyt.

Rysa, którą tu doszedłem (typowy off-width) jest tak głęboka, że lina zaciera się gdzieś w jej mrocznych otchłaniach i Marcin dłlugo walczy wyszarpując jej kolejne metry.

Bardzo szybko zadomawiamy się na naszym biwaku, w którym spędzimy 3 kolejne noce. Codzienna big-wall'owa rutyna: sortujemy sprzęt, przygotowujemy rzeczy na nocleg i jemy, jemy, jemy... Następny dzień budzi nas chmurami. Budzimy się wcześnie, koło 4 rano, ale też przed nami dużo do zrobienia: planujemy zaporęczować 3 wyciągi nad biwakiem, co powinno nam otworzyć drogę do ataku szczytowego. Pierwszy rusza Marcin, terenem wyglądającym jak prosta tatrzańska szóstka... ŁUP! i wali się z urwanym stopniem w dół. Dziś nawet orły nisko latają - chyba będzie lało. Krucha rysa zanika i Marcin zaczyna podhaczać w cieńszych pęknięciach lepszego granitu. Długim wyciągiem Marcin doprowadził nas pod następne pęknięcie w ścianie i tym razem moja kolej. Startuję wprost w górę, znowu mi się trafiło czyszczenie: wyrywam trawę, skrobię ścianki rysy i ogólnie bawię się w ogrodnika. Na szczęście szybko dochodzę do cieniutkich, przyklejonych do ściany płyt, które doprowadzą mnie, mam nadzieję, w prawo do systemu off-width'ów strzelających w kierunku szczytu. Tu zaczyna się prawdziwe haczenie, płyty lekko trzeszczą, sadzam delikatne alieny i mikro-kostki, obciążając równomiernie po dwa punkty, aby rozłożyć ciężar mojego ciała na większą powierzchnię płyt. Jednym słowem jazda na cienkim lodzie; chrzcimy wyciąg "Thin Ice". Kulminacja przychodzi, kiedy muszę się bujnąć z końca płyt (grubości 16-kartkowego zeszytu) do wypatrzonych off-width'ów. Ok., następne A3 za nami. Teraz śmiało do góry w kierunku "wiszącego zamku" - potężnego żółtego bloku, surrealistycznie wywieszonego tuż nad nami. Oglądając go z dołu wydawało się, że byle podmuch wiatru strąci to gmaszysko ze ściany. Z bliska wcale nie wygląda to lepiej. Nieśmiało opukuję ten wiszący zamek - przesuwając tym razem tylko jednego frienda - po tylu dniach off-width'ów stało się to już dla nas normalką i szybko ruszam w górę dochodząc do następnego stanu. Marcin błyskawicznie.

"Tak, tak, już podaję" - to Marcin znowu potrzebuje naszego największego frienda - nad przewieszką następna seria off-width'ów! I znowu musimy w nich haczyć. Z początku mieliśmy trochę wyrzutów, że haczymy takie rysy. Jednak, już w drodze powrotnej, spotkaliśmy wybitny amerykański zespół z kraju słynącego z rys, a w szczególności z off- width'ów (rekord szybkości na trudnym klasyku wielko-ścianowym "Zayonatta Mandata" na El Capitanie w Yosemite), który walczył na pobliskiej ścianie - również hacząc podobne off-width'y do naszych! Kiedy wraz z Dorotą Janowską (UKA, Warszawa) przygotowywałem się w Yosemitach do wyprawy w Karakorum, wisząc w ścianie El Capa, obserwowaliśmy z naszego Zodiac'a dwuosobowy zespół wspinający się na pięknej drodze Mescalito. W środku tej drogi znajduje się olbrzymia półka (Bismarck Ledge) i goście jakby tam utknęli (na kilka dni...). Długo zachodziliśmy w głowę, co oni tam u diaska robią?! Świat jest jednak mały i okazało się, że byli to koledzy zespołu amerykańskiego, których spotkaliśmy z Marcinem w Karakorum. Wyobraźcie sobie, kolesie z Mescalito wciągnęli sobie na półke Bismarcka beczkę piwa i spokojnie upajali się Big Wall'em! To jest Ameryka, co?

Marcin Tomaszewski, Krzysztof Bełczyński, 2001

Jeśli podobał ci się ten artykuł podziel się nim z innymi.

Twetter Facebook

Inne w tej kategorii

30.12.2013

Wywiad z śp. Wojtkiem Rekinem Wentą

Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...

30.12.2013

Baffin Island 2012 Superbalance, National Geographic Traveler

Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...