18.12.2013
"Wish you were here" - przymierzałem się do niej kilka razy, z kilkuletnią przerwą. Po raz pierwszy w 1994 roku, słowo przymiarka doskonale pasuje do tamtych okoliczności. Dwa wyciągi i trzydziestometrowy lot podczas samotnej wspinaczki. Patrząc z perspektywy czasu, chyba nie całkiem ostudził mój zapał. Zapatrzony na styk nieba z granitem, domałpowałem do wygiętej trawki, po czym dokończyłem wyciąg. Na stanowisku, rozcierając przemrożone dłonie spoglądałem na pochyloną nade mną sylwetkę Kazalnicy. Postanowiłem wrócić na dół i przygotować się do drogi, której nie doceniłem. "Wish you were here" wymaga respektu. To była pierwsza lekcja. W ciągu kilku lat droga cały czas wisiała nade mną, odczuwałem wewnętrzny przymus bycia w ciągłym stanie gotowości. Tysiące razy wracałem do niej myślami. Czekałem. Z każdą chwilą narastało we mnie poczucie nieuchronności tego co miałoby się wydarzyć, kiedykolwiek miałoby to nastąpić.
Nadszedł kolejny szczególny dzień.
31 grudnia 1997 roku z Michałem Szymańskim. Spakowani w ciężkie plecaki przygotowaliśmy się na trzy dni. Niestety drugiego dnia wspinaczki umknęło mi coś... coś bardzo nieuchwytnego, bez czego nie ma mowy o pełnej mobilizacji i poświęceniu. Podczas tej próby zrozumiałem, że człowiek nie jest maszyną, czasami nadchodzą czarne dni. Czasami nie można nic na to poradzić. Kolejny raz leżąc na stawie wpatrywałem się w okapy i płynące ponad granitowym murem chmury. Przechodziłem go w myślach, piekielnie inspirującą linią. Wish to prawdziwy łamaniec, łamie przede wszystkim od środka. Tego dnia postanowiłem zmienić taktykę, oddać się ścianie w całości, postawić wszystko na jedną kartę.
Wiara zaczęła się wzmacniać, a wraz z nią respekt, który za każdym podejściem stawał się coraz większy. Po pewnym czasie droga stała mi się na tyle bliska, że zmagania z nią stały się wręcz osobiste. Narodziła się obsesja. Wewnętrzne ambicje, które trawiły mnie przez kolejne kilka lat dawały mi jasno do zrozumienia, że nie mam już wyboru. Przejdę "Wisha" albo do końca życia nie będę się czuł całkowicie spełniony. Nigdy dotąd z żadną drogą nie wiązałem takich uczuć, zacząłem poznawać ją na nowo. Stała się kimś, dla mnie tak jakby, nagle ożyła. Przyczajony do kolejnego skoku, zbierałem wewnętrzne siły. Nie chciałem po prostu wyjść ze schroniska, chciałem być całkowicie gotów duchowo, czuć równowagę. Bez tego doświadczenia w non-stopie łatwo stracić wiarę i zawrócić. Podczas tak długiej drogi nieważne są chwilowe emocje, po których za chwilę może nie być śladu. Ważne jest to coś, czego nie zdoła wyziębić chłód i wywiać wiatr. Poczułem drapieżność, chciałem się z nią w końcu rozprawić, na ostro w jeden dzień. Z Marcinem Michałkiem wyszliśmy przed północą. Wspinaliśmy się szybko i sprawnie, czułem prawdziwą radość wspinania. Kołysałem się miarowo na szczebelkach ław, podczas hakówki, jednostajnie pnąc się do górę. Czułem harmonię.
O czyś jednak zapomniałem, o respekcie do tego, co nieprzewidywalne, bądź nieuchronne. Na pierwszym stanowisku ponad wielkim "A" spadający blok skalny uderzył mnie w ramię. Jedyne co pamiętam to jak ogromna siła rzuca mną jak szmacianą lalką. Chwilę później zawieszony na naprężonej ląży, traciłem kontrolę nad omdleniem i oddechem. Wyłem z bólu i poczucia niesprawiedliwości. Ręka była złamana.
Wish i tym razem mnie nie chciał, pokazał, że należy się z nim liczyć. Dał przedsmak tego, jaką cenę można zapłacić za jego zdobycie. Zebrałem się w sobie, nawarstwione myśli nie dawały mi spokoju. Jeszcze tego samego dnia nastąpiła we mnie przemiana. Poczułem spokój, jakbym wreszcie coś dostrzegł i docenił. Poczułem wyraźnie, że droga, którą przeszedłem, jakże długa, była konieczna by zasłużyć na te kilkaset metrów pionowego granitu. Że musi nastąpić wymiana pomiędzy bólem i frustracją a równie wielką radością. Tylko nie byłem pewien kiedy to nastąpi, ale wiedziałem jedno, kiedyś na pewno
... (e-mail do Kuby Radziejowskiego), "No hej, Kuba; napieramy w marcu na Wisha?...
"Marcin "Yeti" Tomaszewski
Kuba Radziejowski: Nie tak to miało wyglądać. Miałem być świeży i wypoczęty, a tymczasem oczy mi się same zamykają na stanowisku. Powoli opadam w odrętwienie, z którego co jakiś czas budzi mnie gwałtowne szarpnięcie liny. To zjawisko nieobce młodym ojcom. A że mój Syn ma dwa miesiące, to i o wyspaniu nie ma mowy.
Poprzednią noc spędziłem po części w towarzystwie dziecka ("tato, baw się ze mną"); następnie na siódmą do pracy i o piętnastej w samochód - kierunek Włosienica. W chatce pomimo wszelkich chęci jestem dopiero o 23.30, a ciężki wór na podejściu robi swoje. Marcin już na mnie czeka. Ludzi tyle, że nie bardzo jest się gdzie położyć, więc po szybkim przepakowaniu i dwóch kubkach kawy wychodzimy. Nagły przypływ energii. Ależ wspaniała, rozgwieżdżona noc. Moko zimą jest naprawdę niepowtarzalne!
O trzeciej wchodzimy w ścianę. Początkowo nie jest źle, choć z czasem zmęczenie i niewyspanie dopadają mnie w dwójnasób. Gdzieś po czwartym wyciągu jedyne, czego pragnę to zjechać, a potem spać... Prośbę o wycof mam na końcu języka...
Marcin z kolei wręcz przeciwnie. Pokonywane trudności zdają się nie nastręczać mu żadnych problemów. "Czy ten facet naprawdę wspinał się w górach ostatni raz 7 miesięcy temu?". To jedyne świadome myśli krążące po mojej głowie, kiedy obserwuję go w akcji. "Idzie, jak po swoje...".
Kiedy przychodzi czas na mnie - udaje mi się zmobilizować na tyle, że wspinanie przez krótką chwilę sprawia mi radość. Tylko te kosteczki jakby gęściej siadają... Czego to ojcostwo nie robi z człowieka... Kluczowy wyciąg Marcin dosłownie przebiega. Z niedowierzaniem patrzę na odcinek A3 częściowo pokonywany klasycznie. Idąc na drugiego haki wyciągam ręką.
Na stanowisku czuję się naprawdę źle. Marcin oddaje mi prowadzenie, jednak po kilku metrach spoglądam przepraszająco w dół, "Sorry, ale naprawdę nie dam rady".
Nic nie mówiąc przejmuje sprzęt. Przez następne dwie godziny Marcin walczy z własnym zmęczeniem i wciąż poważnymi trudnościami. Idąc na drugiego wybijam wszystkie 8 zabranych przez nas w ścianę jedynek... W Górnym Kominie spada mi rak, co skutecznie spowalnia wyjście w łatwy teren. Równo po 20 godzinach kończymy Wisha. Teraz już tylko zejście Bandziochem do Czarnego Stawu. No i jeszcze Krzyś, który spotyka nas na tafli Morskiego Oka o pierwszej w nocy. Przyniesiony przez niego napój dodaje nam sił na ostatnich metrach.
"Cholera, ależ jestem wykończony!" - myślę sobie pijąc herbatę w chatce godzinę później (tłum taki, że aby się położyć musimy poczekać aż ktoś, kto pójdzie się wspinać zwolni miejscówkę na podłodze). Na takie drogi nie powinno się jednak chodzić po trzymiesięcznym okresie siedzenia za biurkiem, w dodatku, jako na pierwszą drogę w sezonie...
Z drugiej jednak strony, miałem właśnie zaszczyt oglądać niepowtarzalny pokaz sztuki zwanej wspinaczką. I to pomimo półprzymkniętych oczu...
8 marca 2003 r. "Wish you were here" VI, A3, Kazalnica Mięguszowiecka (20 h non-stop)
Marcin Yeti Tomaszewski, Kuba Radziejowski, 2003
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013