17.12.2013
Usiadłem w dziesiątym rzędzie tuż przy samej krawędzi. Właśnie zaczęła się premiera filmu na który długo czekałem. Cały seans siedziałem w skupieniu zaciskając co jakiś czas dłonie. "Krzyk Kamienia" Wernera Hertzoga to historia zdobywania Cerro Torre, jednej z najtrudniejszych gór świata. Jednak dla mnie równie
ważny był wątek Rocci - doświadczonego alpinisty walczącego nie tyle z górą co własną frustracją. Przez swoją rozterkę i motywację stał się mi bliski i realny. Po zakończeniu filmu do późna w nocy trenowałem na panelu. Przysięgłem sobie wtedy, że kiedyś spróbuje wspiąć się na Cerro. Po kilkunastu latach zmieniło się wiele, choć pewne rzeczy zostały bez zmian. Skupiłem się na wspinaniu, które stało się ścieżką mojego życia. W zasadzie całe życie jemu podporządkowałem. Przypomniałem sobie wtedy ten wieczór w kinie. Poczułem, że nadszedł już czas. Napisałem maila do Krzykacza, nie musiałem go długo do tego namawiać. Jeśli chodzi o wspinanie rozumiemy się bez słów, tak było i tym razem, postanowiliśmy wybrać się do Patagonii. Bridwell Camp, Patagonia argentyńska, Styczeń 2006.
Wrzucam do gara kolejną porcję obiadową. Krzykacz jak zwykle zniknął gdzieś z poznanymi godzinę temu dziewczynami. Ja jak zwykle zamykam się w sobie. Cholera znów żarcie ostygnie. Mieszam bulgoczącą papkę i wskakuję z mp3 na slacka. Tylko na chwilę, żeby jedzenie się nie przypaliło. Sam nie wiem jak to się dzieje, że te dni tak szybko płyną. Cerro dziś już od samego rana ma zły humor wiec nawet nie wychodzę na morenę. Gdy kończę w milczeniu swoją porcję nagle pojawia się Krzychu i wrzuca w siebie zawartość menażki . W między czasie macha rękoma wylewając z siebie potok słów. Kurde ale facet ma energię. Po chwili zabiera muzykę i też wskakuje na slacka rzucając przez ramię coś o dobrej żonce. Jezu zwariować można od tego czekania. Hiszpanie kolejny dzień wydeptują ścieżkę na morenę widokową, kilka razy dziennie sprawdzają samopoczucie góry. Znów kciuk skierowany ku ziemi i opuszczone głowy mówią mi wszystko. Na ich barometrze ciśnienie przez cały miesiąc idzie w dół, sam nie wiem jak to możliwe, gdzie się kończy skala?. Chavier i Sergio załapali ostatnio dola. Chłopaki uśmiechają się już tylko przy "Terminatorze" - wino w kartonie. Wieczorami zwykle siadamy i wydzieramy się na cały camp, Wino Tinto, gdyby nie ono chyba byśmy już dawno zwariowali. Tylko amerykanie czują się jak u siebie, lato na Alasce potem zima w Patagonii, nigdzie się nie spieszą nic ich nie ciągnie do domu. Wspinają się głwónie po skalnych ścianach Fitz Roya od strony lodowca Cerro Torre. W sumie całkiem niezły pomysł tam zwykle świeci słońce. Jeśli jednak dysponuje się ograniczonym czasem i chce się wejść na Cerro
trzeba jednak podwinąć ogon i czekać. Nie ma innej rady.
A to czekanie przygniata.
Wróćmy jednak do pierwszych dni w Argentynie. Gdy wreszcie odzyskaliśmy zagubiony przez linie lotnicze wór transportowy ruszyliśmy autobusem z Calafate do Chalten. Ta mała wioseczka jest jednym z ważniejszych punktów w całej Patagonii. To stad rozchodzą się drogi pod Fitz Roya i Cerro Torre . Można tam bez problemu zrobić zakupy czy sprawdzić pocztę płacąc plastikową kartą!
Rekonesans. To kilka godzin dreptania po morenie lodowca i decyzja dokończenia drogi Prektor - Burke na wschodniej ścianie. Przyznam się, że strach mnie obleciał na widok 300m zacięcia Brytyjczyków. Off- widh wyceniony na A4 - czego można się po czymś takim spodziewać? Tego dnia rozprawiamy się tez z dylematem, łatwo na Fitzu czy krucjata na Cerro. Decyzja jest jednogłośna. Krucjata! I tak się to zaczęło. Kilka następnych dni, podczas których pogoda jest całkiem znośna transportujemy 150 kg sprzętu do koleby w biwaku norweskim. Górski callanetics dał się nam we znaki. Zwłaszcza Krzykaczowi któremu zaczęło odzywać się kolano. Musieliśmy znaleźć na to sposób. Drogę podzieliliśmy na 5 etapów i na każdym spotykaliśmy się na kilkudziesięciominutowego resta. Wejście na lodowiec, przed trawersem, po lodzie, pod moreną i na biwaku norweskim. Dobrze je pamiętam, trasę tą przeszliśmy wiele razy. Po pięciu dniach od naszego przyjazdu w końcu pogoda siadła na poważnie i długo. Pozostało nam tylko czekanie. Przez kolejne kilka tygodni nasze życie toczyło się na campie.
Próba.
W trakcie jednej z wizyt w Chalten gdy wracaliśmy po północy z knajpy do pokoju, zamajaczyły nam nad głowami gwiazdy. Pamiętam jak spojrzeliśmy po sobie i ryknęliśmy śmiechem. Podpucha, żartowaliśmy sobie - już dobrze znaliśmy tamtejsze klimaty. Jasne, że poducha śmialiśmy się przez pół drogi. Podpucha? Zanim poszliśmy spać stały już przy naszych łóżkach dwa sprawiedliwie spakowane plecaki. Podpucha nie podpucha, każdą szansę trzeba wykorzystać. Minęło kilkadziesiąt godzin. Niestety w trakcie wspinaczki ścianą pogoda znów z nas zadrwiła i zmuszeni zostaliśmy do odwrotu.
Do domu czyli do Campu bo ani myśleliśmy rezygnować. Tymczasem Cerro zachowywało się niesfornie.
Odsłaniało się na chwilę, pokazywało cały swój urok w słońcu by potem schować się na wiele dni w chmurach. Uzmysławiało nam jakie jest niedostępne jednak z drugiej strony zachęcało do walki, którą na pewno warto było podjąć. Czas powrotu zbliżał się wielkimi krokami, coraz częściej myślałem o zbliżającej się porażce. zastanawiałem się czy nie warto było pójść na Fitz Roya. Natrętne myśli czasem całą noc nie dawały mi spać. Tak jak Hiszpanie - coraz częściej przesiadywałem samotnie na morenie wpatrzony w zachmurzoną ścianę. Coraz częściej w myślach rozmawiałem z nią, coraz bardziej wydawała mi się niedostępna. Myśli, myśli, myśli... to nic dobrego a jak coraz bardziej w nich tonąłem. Przypomniałem sobie Roccie...
Na ratunek w samą porę przybyła Kasia, przytargała z dołu kilka prezentów z których najcenniejszym był chyba optymizm. Na kilka kolejnych dni trochę mniej myśleliśmy o ścianie. Gdy po jakimś czasie odprowadzaliśmy Kaśkę do Chalten na niebie znów zamigotały gwiazdy.
Chalten ósma rano, zwalam Krzykacza z pryczy. Tą noc spędziliśmy na dole i tego się właśnie obawiałem. Od rana z lekkim prowiantem biegniemy do Bridwella. Krzychu wpadł na camp w takim tempie, że zaraz podbiegło kilku wspinaczy z zapytaniem gdzie zdarzył się wypadek. Po szybkim przepaku biegniemy dalej do koleby na biwaku norweskim. Ja jeszcze tylko zawracam z lodowca po schemat i rękawiczki które zostały w namiocie ale szybko nadrabiam. Tego dnia na lodowcu bijemy rekordy szybkości. Ściana działa na nas jak magnez, wiem że to nasza ostatnia szansa, czuję że to jest to okno. Dochodząc z dołu do norweskiego widzę grupę wspinaczy macham spontanicznie krzyczę zadyszany coś o pogodzie. Po chwili reflektuję się że to sami Huberowie mierzą mnie wzrokiem. Mówią cos o złych prognozach pokazują na chmury , zabieram się za kolejny przepak, lepiej nie będzie, trzeba napierać.
Chłopaki szykują się właśnie do trawersu trzech wierzchołków a tam jak wieje to już nie ma zmiłuj. Po kilku godzinach spakowani i najedzeni zapadamy w godzinna drzemkę, o pierwszej zapinamy raki i napieramy do góry wyruszamy do góry.
Idziemy na Cerro.
Torujemy w śniegu w kierunku szczeliny brzeżnej. Drogę otwiera czterysta metrów mixtu z miejscami piątkowymi dalej po wyjściu na przełęcz gdzie wielu wspinaczy zakłada biwak pośredni wije się system klasycznych rys. Świt zastaje nas już przy wejściu na kolejny teren mixtowy, kolejna zmiana butów, przed nami banana crack 5.11a. Wykłócam jeszcze z Krzychem prowadzenia na tym odcinku. Po nim przekazuję mu sprzęt. Na całej drodze kilka razy jeszcze zmieniamy się na prowadzeniu. Dziewięćdziesięciometrowy trawers po spitach zgodnie oceniamy jako gwałt na górze, Klniemy na Maestriego. Na tym odcinku mijamy zjeżdżających Niemców - wyszli dzień wcześniej, klepiemy się po plecach gratulujemy, przed nami jednak jeszcze daleka droga, w Patagonii w tym czasie pogoda może zmienić się kilka razy. Podczas szybkiej wspinaczki nie odczuwam lęku, wątpliwości tylko parcie do góry, tak samo jak Krzychu - tutaj jesteśmy zgodni. Partner na takiej górze to podstawa. Mimo, że znamy się od lat to jednak popełniłem dziś błąd. Nie sprawdziłem jego ubioru. Krzykacz miał za mało ciuchów na tak niestabilną pogodę i dostał przez to później nieźle w kość. Teraz wiem, że i w takich sprawach należy się wzajemnie sprawdzać. Nagle uświadamiam sobie że faktycznie partnerstwo w górach to prawie jak stare dobre małżeństwo. Późnym popołudniem wchodzimy w head walla - skalny monolit wieńczący ścianę. Zaraz nad nim wychylają się śnieżne grzyby które raz po raz strzelają odłamkami lodu... celnie! Wspinając się w kominie dostaję solidną serią w głowę. Wybity ząb to niewielka cena jaką zapłaciłem - w tamtym miejscu nie mogłem odpaść. Przebijamy się przez oringowane płyty. Z niepokojem spoglądam na niebo. Shit. Zaczyna porządnie wiać. W zasadzie to jest już huragan, miota mnie na stanowisku na wszystkie strony. Idzie burza, to pewne , zza grani przelewa się morze chmur. Ile mamy jeszcze godzin, czy zdążymy stanąć na szczycie? Staram się już o tym nie myśleć. Nie jest to trudne bo szczyt przyciąga nas coraz mocniej. Napieramy do góry. Boję się, że szczyt może nam uciec, wiele zespołów wycofywało się kilka metrów pod pikiem. Ta obsesja dodaje mi sił. Widzę jak Krzychu napiera i daje z siebie wszystko. Trwa walka z czasem. Małpując wyciągi przypominam sobie trening w Yosemitach, kilka minut na wyciąg, ręka, noga, odpocznę później. Czas ucieka i nadchodzi noc.
Około 19 wchodzimy na pole śnieżne pod grzybem, następuje załamanie pogody, chmury tworzą na niebie piekielne serpentyny, widoczność jest coraz mniejsza. Zakładam stan w grocie lodowej pod nawisem i ściągam Krzycha. Czuję się tak samo jak dziesięć wyciągów poniżej, do szczytu jeszcze jest kawałek. Krzychu nic nie mówi, widzę, że marznie, operacje sprzętowe wykonuje mechanicznie, widać że doświadczenie nabyte w górach teraz procentuje. Przeszpejam się najszybciej jak potrafię i miotany wiatrem wbijam się w lód. Po kilkunastu metrach śnieg zamienia się w cukier. Asekuracja nie istnieje! Spoglądam do góry - nawis. Teraz wiem ,że gdybym poleciał pociągnął bym nas obu do podstawy. Czasem życie zależy jedynie od trzymanego chwytu. Przekopuję się przez luźny śnieg i okrakiem siadam na śnieżnym puchu, ostrożnie przeczołguję się pięć metrów dalej. Po kilku następnych ruchach siedzę skulony na szczycie. Czuję się na nim bardzo mały. Po kilku minutach dochodzi do mnie Krzykacz. Widzę że nie jest z nim dobrze.
Nie czujemy radości, tylko adrenalina i zmęczenie. Może być z nami krucho jak nie zaczniemy natychmiast jechać na dół. Kilka zdjęć sporo nasz kosztowało ale wiem że było warto, że kiedyś będę mógł się nimi nacieszyć. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, całą noc aż do rana. Krzychu odjeżdża na stanach, zasypia i wali kaskiem o ścianę. Robię wszystko żeby zjazdy szły sprawnie żeby nie zatrzymać się w jednym miejscu dłużej niż kilkanaście minut. Lina się plącze, zacina nad i pod nami, wielokrotnie małpuje lub zjeżdżam w pustkę za zaklinowanym końcem. Tak musi być to część drogi. Śnieg z wielka prędkością miota nami po ścianie , czasem nie widzę dalej niż na pięć metrów nie wiem gdzie zjeżdżać, zdaję się na intuicję. Czuję, że dobry duch czuwa nad nami. Nie musimy ciąć liny. Gdy nadszedł świt jesteśmy już na przełęczy.. Schodząc do koleby co kilkadziesiąt metrów oglądam się na Krzycha, za chwile podamy sobie dłonie. Tego dnia pod kamieniem ciężko mi było zasnąć, długo gotowałem liofy herbatę.
Wspominam "Krzyk Kamienia" i Roccię - czuję, że niedługo poczuję się szczęśliwy, muszę tylko porządnie się wyspać.
Marcin Yeti Tomaszewski, 2006
30.12.2013
Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...
30.12.2013
30.12.2013
30.12.2013
Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...
30.12.2013