06.12.2013

Yosemity 2005, USA California

Przybywając do doliny Yosemite nie w sposób oprzeć się wrażeniu, jakie sprawia El Capitan. Ponad tysiącmetrowy granitowy obelisk w zachodzącym słońcu wygląda jak posąg. Nose to droga która przecina go na pół  w samym jego środku, przez większą część dnia oddziela słonce od cienia. Jest granicą.

 

Jeśli Nose jest mitem to El Capitan tworzy swoją mitologię, jest jedną z nielicznych ścian na świecie, która kształtowała pokolenia  wspinaczy i style wspinania.
Dlatego właśnie wjazd do doliny jest tak emocjonujący, pojawia się przed nami kronika wspinania big wall. Gdy razem z Jackiem zajeżdżamy do doliny jest środek nocy.

 

Dla mnie podróż w Yosemity rozpoczęła się już rok wcześniej... w ambasadzie Stanów Zjednoczonych. Tydzień przed wylotem do Chicago okazało się że mój paszport jest zbyt stary i zniszczony bym mógł go  przewieść za wielką wodę. Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Ciężko mi było pogodzić się z porażką,  tylko  ściana okazała się cierpliwa.

 

Czerwiec 2005 roku. Poranek na camp4 nie różni się niczym od jakiegokolwiek poranka w jakimkolwiek miejscu  na świecie.  Do chwili, gdy wyszedłem z namiotu.  W tym momencie majaczące ponad koronami drzew skalne  monolity otoczyły mnie. Przez ostatnie lata jak widmo powracał do mnie obraz El Capitana. To widmo było tak  odlegle jak w tym momencie mój dom w Polsce. Mój sen stał się realny.
Druga kawa na campie również smakuje całkiem nieźle, potrzebuję trochę czasu, żeby ochłonąć i dobudzić sie  po długiej podróży. Gdy po godzinie stoimy pod ściana zadzieram głowę do góry, wydaje się nie mieć końca. Jezu ten granit styka się z niebem - myślę. Jeszcze tego samego dnia uderzamy na rekonesans. Po kilku  godzinach wspinaczki jesteśmy już dość wysoko w ścianie. 12 wyciągów na Free blaście. Dziś jest dzień  rozgrzewkowy, chyba zbyt długo nie wspinałem się w granicie, czuję się zbyt spięty niż zazwyczaj.  Nie czuję  luzu i wrażenia, że droga sama mnie prowadzi. Wspinaczka idzie dość wolno ale tez nie spieszymy się zbytnio, w  każdej chwili możemy zjechać.

 

Gdy wieczorem lądujemy na campie wiem ze jeszcze długa droga przede mną, spoglądam na swoje zniszczone  dłonie. Rysy w Yosemitach są trudne i wymagają doświadczenia.

 

Mijają dwa słoneczne dni. Odpoczywamy. Przez cały czas mam na ustach smak tego pierwszego dnia. Musi mi  on wystarczyć by przygotować się na cos o wiele poważniejszego. Jednodniowe przejście Salathe Wall. To czy jesteśmy na to gotowi okaże się już w ścianie.
Wspinaczki big wall są statyczne. Drogę pokonuje sie na raty przez wiele dni śpiąc w wiszących namiotach. Jest  czas by odpocząć i zapomnieć o trudach dnia, najeść się i porobić notatki. Na "lekko i szybko" to zupełnie co  innego.

 

2 Litry wody na plecach z rurka przy ustach, spakowane do plecaka mającego najwyżej 3 litry pojemności. To  wystarczy by pomieścić kilka snickersów i cienki gore texowy anorak ,ale nic ponad to. W drogę zbieramy tylko  najpotrzebniejsze rzeczy,  biwak nie jest brany pod uwagę. Kilku kilometrową drogę zejściową z El capa  planujemy przejść w butach do wspinaczki skalnej, które ze względu na przyczepność są dwa numery za małe.  Wiem, że to będzie bolało, ale godzę się z tym. W nocy przy świetle czołówek pokonujemy pierwsze wyciągi  Salathe. Dziś jest już trochę lepiej niż ostatnio. Wspinamy się całkiem szybko choć to jeszcze nie jest to.  Przynajmniej odnoszę takie wrażenie. O świcie osiągamy mamucie tarasy. 12 Wyciągów. Następnie po 40m  zjeździe na stałych poręczach rozpoczynamy właściwą wspinaczkę. Zaczynają się trudności. Szerokie rysy i  kominy, którymi poruszamy się do góry wymagają specjalnych umiejętności i bardzo szerokich camlotów.  Starannie zaplastrowane dłonie zacieramy w szczelinach. Brak chwytów zmusza nas do klinowania rąk i palców  na kilkadziesiąt sposobów.
Techniki wspinania porównać można do technik sztuk walki. Często z zamkniętymi oczami, przed drogą  wykonujemy taniec kata. Przypominamy najtrudniejsze sekwencje przechwytów łapiąc palcami powietrze.  Wspinaczka, gdy droga nas prowadzi, przypominać może również taniec. To wszystko przychodzi z czasem wraz  z maksymalnym zaangażowaniem i motywacją. Przed drogą, w nocy - próbując zasnąć w namiocie, kilkakrotnie  przeszedłem Salathe w myślach niemal fizycznie czułem każdy trudny wyciąg. W końcu ze schematem w ręku  zmęczony usnąłem.

Południe. Wciąż jesteśmy pod Headwallem, wielkim monolitem stanowiącym główne techniczne trudności  drogi, który kończy się 200 metrów przed końcem ściany. Czuję brak umiejętności bardzo szybkiej hakówki w  prostym terenie A1. Patentów na cam hookach można nauczyć się tylko tutaj. Mam mało czasu, poruszam się  najszybciej jak tylko potrafię. Mijają kolejne pionowe metry ściany, mijają kolejne godziny, zachodzi słońce.
Zapada zmrok. Headwall, zaczyna wiać.  Wiatr prawie 100 na godzinę wychładza nas bardzo szybko, zwłaszcza  asekurującego, który na wiszącym stanowisku nie ma możliwości rozgrzania się. Jesteśmy ubrani bardzo lekko,  nie mamy ciepłej odzieży.  Panujące w dzień 30 stopniowe temperatury po zmierzchu znikają, ściana pokazuje  nam nocne oblicze. Toczy się walka.

 

Kiedy zaczynałem się wspinać najbardziej inspirowała mnie wspinaczka w trudnych warunkach. Wymaga ona  nie tylko umiejętności technicznych, ale hartu ducha. Wydawało mi się, że w tym mogę się sprawdzić. Mimo  upływających lat wciąż poszukuję miejsc, które pozwolą mi doświadczyć takich doznań. Zmierzyć się z nimi. Tak  jest właśnie teraz. Do tej pory mieliśmy słońce jednak teraz okryła nas zimna kurtyna. Trwa walka z czasem.  Martwię się o Jacka, który stoi na stanowisku, szybko ukończony wyciąg pozwoli mu się rozgrzać. Wiem że  bardzo marznie. Przyśpieszam.

 

Po dwudziestej jesteśmy w sercu head walla. Wiatr szaleje. Właśnie pokonuję wielki okap - wisząc z nogami w  powietrzu przechodzę 5 metrowy okap.

 

Head wall wygląda jak postawione pionowo boisko do piłki nożnej, które przecięte jest w środku okapem. Przez  środek tego boiska wiedzie samotna rysa a my właśnie się na nią wspinamy. Niewątpliwie jest to jedno z  najpiękniejszych miejsc na ziemi.  Dochodzi północ, pole mojego widzenia oświetla pięc diód czołówki.  Gdy robi się bardzo zimno decydujemy się jednak zabiwakować. Long ledge to wąska na pół metra półka skalna  wycięta w gładkim granicie. Jest długa na kilka metrów co umożliwia dość wygodna pozycje. Przykrywamy się z  Jackiem płachtą. Całą noc słyszę jej szelest.
8 rano na szczycie El Capa. Jesteśmy głodni i spragnieni. Jacek wykopuje gdzieś koło drzewa pozostawione  przez wychodzący kiedyś ze ściany zespół rdzewiejące konserwy. Ja przystawiam spękane usta do wąskiej  strużki wody na kamieniu.

 

Słońce świeciło tego dnia aż do zachodu.

 

Wyjazd w Yosemity dofinansował Polski Związek Alpinizmu. Dziękuję Jackowi za przyjęcie mnie u siebie w  domu i przedstawienie doliny.


Marcin Yeti Tomaszewski - 2005

Jeśli podobał ci się ten artykuł podziel się nim z innymi.

Twetter Facebook

Inne w tej kategorii

30.12.2013

Wywiad z śp. Wojtkiem Rekinem Wentą

Z WOJCIECHEM „REKINEM” WENTĄ o szczecińskim środowisku wspinaczkowym, g&oac...

30.12.2013

Baffin Island 2012 Superbalance, National Geographic Traveler

Od kilku godzin wiszę na stanowisku asekuracyjnym, trzęsę się z zimna. Pod moimi nogami...